Forum Kościół Rzymskokatolicki Strona Główna  
 FAQ  •  Szukaj  •  Użytkownicy  •  Grupy •  Galerie   •  Rejestracja  •  Profil  •  Zaloguj się, by sprawdzić wiadomości  •  Zaloguj
 Jestem Katolikiem - Ks prałat Robert Mäder Zobacz następny temat
Zobacz poprzedni temat
Napisz nowy tematOdpowiedz do tematu
Autor Wiadomość
Teresa
Administrator


Dołączył: 07 Cze 2007
Posty: 32802 Przeczytał: 29 tematów

Skąd: z tej łez doliny
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Nie 20:18, 01 Lut 2009 Powrót do góry

14.

JEDEN JEST TYLKO NAUCZYCIEL

PIUS X POWIEDZIAŁ: OBECNE CZASY SĄ OKRESEM anarchii duchowej, okresem, w którym każdy uważa się za nauczyciela i prawodaw­cę. W murzyńskiej osadzie na południu Sta­nów Zjednoczonych zdarza się często, że jakiś bosy murzyn rozpoczyna kazanie tymi słowy: " have got a cali!" „Zostałem powołany!". Ten rodzaj świeckiego kapłaństwa, w którem każdy o najzawilszych kwestiach życia wygłasza własne teorie, stał się zwyczajem nie tylko murzyńskich dzielnic w Ameryce, ale i w szko­łach wyższych, seminariach nauczycielskich, po restau­racjach, redakcjach, ratuszach i wiecach ludowych. Wszy­scy mówią o wszystkim. Pytanie zadane Janowi przed 1900 laty, byłoby dziś bardzo na miejscu. „Ktoś ty?". Lecz niewielu wyznałoby uczciwie: Nie jestem Mesjaszem. Nie jestem prorokiem. Nie jestem nauczycielem ani pra­wodawcą. Jestem tylko głosem, echem drugiego, go­tującym mu drogę, niegodnym najniższej pracy - roz­wiązania rzemyka Większemu, który przyjdzie. Mówi­my, że jesteśmy chrześcijanami. Gdyby to było praw­dą, musielibyśmy myśleć, mówić i postępować jak Jan.

My musimy uważać się za uczniów, tylko za uczniów. Musimy zerwać z tą niekatolicką herezja, jakobyśmy wszyscy byli nauczycielami i prawodawcami Nie jesteśmy nimi.

Lud nie posiada prawa nauczania w kwestiach reli­gii i moralności. Nie ma prawa decydowania, co jest prawdą i dobrem. To, co teraz powiem, będzie obrazą majestatu, która należy do największych grzechów li­beralnego stulecia, i dlatego nie będzie darowana mi przez żaden sąd tego świata ani przez sąd publiczno­ści, ani sąd redaktorów czy profesorów. Obelga ta, gor­sza niż bluźnierstwo, niż wszystkie obrazy władz pań­stwowych, brzmi: Lud nie może być nauczycielem ani prawodawcą, bo jest ciemny. Nie twierdzę, żeby w spo­łeczeństwie, a zwłaszcza między prostym ludem, wśród wieśniaków i robotników, w stanie średnim i w war­stwach najwyższych, nie było ludzi inteligentnych, wy­kształconych, ze zdrowym sądem i siłą myśli. Twierdzę tylko, że większość ludzi mimo ogólnego wykształce­nia nie może rozstrzygać trudnych kwestii religijnych, moralnych i prawodawczych.

Tylko ten ma prawo tu rozstrzygać, kto wie, gdzie jest prawda i prawo. A ten tylko wie, kto je głęboko przemyślał, naukowo zbadał i odkrył. Prawdy nie znaj­duje się na ulicy. Gruntownie zbadać może tylko ten, kto ma odpowiedni stopień wykształcenia oraz czas po temu. Większość tego nie ma. Ich rzeczą jest dać się pouczyć, być uczniami i wierzyć tym, którzy wie­dzą, ale nie decydować o najwyższych problematach życia publicznego podniesieniem ręki lub oddaniem kartki wyborczej.

Dzisiejsza wybujała demokracja sprzeciwia się rozumowi i bezpieczeństwu państwa, gdyż wbrew rozu­mowi ślepy wskazuje drogę, a głupi przywłaszcza so­bie prawo sądzenia. Powszechne prawo głosowania o ważnych zagadnieniach życia publicznego tylko wów­czas przestaje być niebezpieczne, gdy lud przed pój­ściem do miejsc wyborczych stanie posłusznie u stóp kazalnicy, aby potem w imię Kościoła z kartką wybor­czą w ręku dopomóc prawdzie i prawu do zwycięstwa; gdy pójdzie jak uczeń, nie jak nauczyciel, jak ktoś, który katechizm publicznie wyznaje, ale nie chce sam wy­rzec ostatniego słowa. Kazalnica nie stoi na ulicy ani na rynku. Ambona wznosi się w kościele. W kościele paść musi pierwsze i ostatnie słowo.

Zbyt wiele wartości przypisujemy rozmowie i dys­kusjom. Na co się przyda to wieczne dysputowanie, jeśli ludzie mówią o rzeczach, na których się nie zna­ją? Na co się przyda wymowa, zamierzająca jedynie swoje przeprowadzić zapatrywania? Ongi ludzkość wierzyła. Od 400 lat dysputuje. Czy od tego czasu na­byliśmy więcej wiedzy o wielkich prawdach religijnych, politycznych i socjalnych? Nie! Rezultatem tego bezu­stannego „gadania" jest zazwyczaj to, że sami nie wie­my, czego chcemy. Nieszczęściem było, że lud, nawet katolicki, dał się porwać żądzy dysputowania, a no­wym nieszczęściem będzie, gdy kobiety zaczną tak jak mężczyźni rozprawiać i decydować o rzeczach, któ­rych nie rozumieją.

To nie po katolicku. Katolik powinien zastanowić się i zapytać, jeżeli czegoś nie rozumie, i słuchać tego, który się na tym zna, potem powiedzieć: credo, wie­rzę. Ambona jest zazwyczaj po stronie kobiet, ale urząd nauczycielski do kobiet nie należy.

Nie jest urzędem kobiet ani ludu, nie jest również urzędem uczonych. Zadaniem uczonych jest lud po­uczać. Oni są naturalnymi przodownikami ludu, ale z warunkiem, że sami są posłuszni i pokorni jako słu­dzy Kościoła. Najważniejszym zadaniem katolickich sta­tystów, posłów, urzędników, prawników i redaktorów jest wyznawać wiarę, głosić, bronić jej i panujące błę­dy prostować. Mają, jak zaznaczył Leon XIII w encykli­ce o obowiązkach chrześcijańskich obywateli 1, nie przy­właszczając sobie praw kościelnego urzędu nauczania, być echem Kościoła.

1 Immortale Dei z 1.11.1885 r.

Pisarz katolicki w tym wieku panowania prasy ma bez wątpienia ogromne znaczenie, ale nie ma prawa mocą boskiego autorytetu występować przed ludem i mówić: Kto mi nie wierzy, będzie potępiony.

Mówca katolicki może wymową porwać lud: nie mówi jednak w imieniu Boga. Nie decyduje o rzeczach, które dotyczą religii i moralności. Zanim wejdzie na mównicę, musi radzić się katechizmu. Musi poddać swe słowa nieomylnemu wyrokowi Kościoła.

Zapewne, katolicki mąż stanu, pisarz, redaktor czy mówca, żyjący w atmosferze współczesnego liberali­zmu, ponosi ofiarę, godząc się pod warunkiem najści­ślejszej łączności z prawem katolickim nazywać się przywódcą ludu katolickiego. Ale inaczej byłby uwo­dzicielem. Urząd nauczania narodów, jako urząd nauczycielski, nie był nigdy przez Chrystusa powierzo­ny politykom, pisarzom czy profesorom. Rola polityka katolickiego jest rolą ucznia, który nauczył się dobrze zadania i wypowiada je przed ludem. Nie wolno mu występować w roli Mesjasza i proroków.

Urzędowe nauczanie religijne należy wyłącznie do urzędu nauczycielskiego Kościoła katolickiego. Nikt na świecie nie ma upoważnienia autorytatywnie wystę­pować przed ludem. Jedyny Kościół ma prawo osta­tecznie coś za błąd osądzić, a gdy osądzi, nikt na świe­cie nie ma prawa błędu tego bronić. Wszyscy ludzie bez wyjątku, i króle, i rządy muszą uczyć się w szkole Kościoła katolickiego. Wobec Kościoła wszyscy są tyl­ko uczniami. On jest światłem świata, wielkim świa­tłem prawdy, które Bóg umieścił na firmamencie, aby oświecało wszystkich, co na świat przychodzą, urzę­dowe nauczanie religijne należy wyłącznie do urzędu nauczycielskiego Kościoła katolickiego, bo nikt prócz Kościoła nie posiada pełnej prawdy, i nikomu innemu nie było powiedziane: A ja prosić będę Ojca, a innego pocieszyciela da wam, aby z wami mieszkał na wieki, ducha prawdy (] 14,16). Urzędowe nauczanie religijne jest wyłącznym przywilejem Kościoła katolickiego, gdyż Kościół katolicki jedynie i zawsze jak pojętny uczeń pozostawał u stóp odwiecznej prawdy, Syna Bożego. Każde słowo prawdy, z ust Kościoła płynące, przycho­dzi od Ducha Świętego. Każde słowo, pochodzące z ust Ducha Świętego, pochodzi z ust Syna. Każde słowo, pochodzące z ust Syna Bożego, pochodzi z ust Boga. Lumen de lumine! Światło Światłości! Jeden jest Kościół nauczający, ponieważ jeden jest Duch Święty; jeden tylko Duch Święty, bo tylko jeden Syn Boży; tylko je­den Syn Boży, bo tylko jeden jest Bóg wieczny. Jedno z drugiego wynika. Jeden Bóg, jeden Kościół, jedna praw­da, jeden urząd nauczycielski. Wszystko inne na świe­cie musi być na nauce w szkole. Wszystko!

Każda rzecz ma swoje miejsce. Musimy przestać uważać się za nauczycieli, ponieważ jesteśmy tylko uczniami. Nie wstyd być uczniem. Przeciwnie, najwięk­szym honorem dla katolickiego umysłu jest to, że ucząc się możemy zasiadać u stóp prawdy odwiecznej. Po­wtarzam: Lud, nie wyłączając tak zwanego „akademi­ka", jest uczniem swego biskupa i proboszcza. Ale ani jeden, ani drugi nie mają powodu dumnie na drugich spoglądać. Oni uczą, czego się sami nauczyli. Głoszą to, co słyszeli.

Biskupi i kapłani muszą być pojętnymi uczniami najwyższego Pasterza i tylko z tym zastrzeżeniem mają prawo występować z autorytetem wobec owieczek i mówić jak ten, który ma władzę. Również papież jest jedynie pierwszym uczniem Ducha Świętego. Szkoła jest równa dla wszystkich. Jeden jest tylko nauczyciel

- Chrystus! Być katolikiem to znaczy wierzyć.


Ostatnio zmieniony przez Teresa dnia Pon 21:12, 14 Sie 2017, w całości zmieniany 1 raz
Zobacz profil autora
Teresa
Administrator


Dołączył: 07 Cze 2007
Posty: 32802 Przeczytał: 29 tematów

Skąd: z tej łez doliny
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Nie 20:25, 01 Lut 2009 Powrót do góry

15.

POKAŻCIE SIĘ KAPŁANOWI

SŁÓW TYCH NIE ROZUMIEMY. W NASZYM pojęciu Chrystus powinien był odesłać cho­rych nie do kapłana, lecz do lekarza. Chry­stus uczynił przeciwnie. W tym tkwi coś wię­cej, niż ceremoniał Starego Testamentu. W tym leży myśl głęboka. Każde zagadnienie ma stronę teolo­giczną, jest w pewnym stosunku do Boga. Wszystkie rzeczy są przez Boga w Bogu, a Bóg jest we wszyst­kich. Kto chce dojść do jądra rzeczy, niech pyta: Jaki jest stosunek Boga do niej? Jaki jest jej stosunek do Boga?

Dlatego trędowaci musieli się pokazać nie lekarzo­wi, lecz mężowi Bożemu, kapłanowi. Do kapłana, któ­ry jest napełniony duchem Bożym, stosują się przede wszystkim słowa św. Pawła w pierwszym liście do Koryntian: Duchowny rozsądza wszystko (2, 15). Z tego widzimy, jak ponad wszystko góruje znaczenie kapłań­stwa, i jak ogólnie rozumieć należy słowa Chrystusa: Idźcie i pokażcie się kapłanowi. To samo dziś. Jeśli chcesz wiedzieć, jakim kto jest katolikiem, zapytaj, jaki jest jego stosunek do kapłana.

Pokażcie się kapłanowi

Wprawdzie duch nowoczesny powstaje przeciwko temu. Mówi o zarozumiałości, mieszaniu się do wszyst­kiego, obłędzie wielkości, żądzy panowania ducho­wieństwa. Duch nowoczesny nie ma zupełnie zmysłu dla powszechnego, nieograniczonego królestwa Boże­go, które maluje Stary i Nowy Testament, i dlatego o ka­płanie, głosicielu tego królestwa, nie chce nic wiedzieć. Dużo jest powodów, dla których już nie chcemy zwra­cać się do księdza.

Głównym powodem - to liberalizm, dziś prawie wszechobecny i wszechpotężny. Liberalizm orzekł: Po­dzielmy świat na dwie części. Niebo pozostawiamy Bogu. Ale ziemię zatrzymujemy dla siebie. Nie miesza­my się do tego, co jest nad nami, w zamian jednak żądamy, aby w górnych dziedzinach nie troszczono się o to, co się dzieje na tym padole. Jesteśmy wspania­łomyślni. Aby dać dalszy dowód pokojowego usposo­bienia, pozostawiamy w ustawach naszych tym, któ­rzy się interesują królestwem niebieskim, jako wolną sferę; kościoły, kaplice, ognisko domowe i cichy zaką­tek serca, zawsze trzymając się zasady: Ziemia dla lu­dzi - niebo dla aniołów!

Liberalizm uważa ziemską działalność ludzi jako wolną, niezależną dziedzinę, która z religią, a więc i z kapłanem nie ma nic wspólnego. Jest światem dla siebie. Prowincjami w tym państwie czysto światowym są: nauka, sztuka, polityka, ekonomia, staranie o ciało, utrzymanie, to znaczy prawie wszystko, co jest poza obrębem Kościoła i co ludzi zajmuje przez cały tydzień od poniedziałku do soboty.

Nie ma innej błędnej nauki, która by była równie niebezpieczna i nieszczęsna dla życia Kościoła. Innych błędnych nauk nie można równocześnie przyjmować i odrzucać, np. nie można być równocześnie protestan­tem i katolikiem. Lecz liberalizm nie jest sektą zamknię­tą, stojącą poza Kościołem. Jego tchnienie swobodne wcisnęło się nawet do Kościoła.

Przeważna część katolików stała się liberalna. Większość nie chce w kwestiach wiedzy, sztuki, poli­tyki i ekonomii słuchać Kościoła i kapłanów. Nie chcą wierzyć, że każda kwestia naukowa, artystyczna, poli­tyczna czy gospodarcza jest także kwestią teologicz­ną, religijną i moralną, i zajmuje stanowisko za lub prze­ciw Bogu. Duch liberalny wcisnął się niestety już i w organizacje katolickie.

Papieże, biskupi, proboszczowie w ubiegłem dwu­dziestoleciu zrobili bolesne doświadczenia nawet na takich, od których mogli się byli spodziewać więcej zrozumienia i gorliwości. Zamiast zorganizowanej ak­cji katolickiej występuje aż nazbyt często zorganizo­wany bierny opór, a nawet zorganizowane czynne nieposłuszeństwo, odstrychnięcie się od duchowień­stwa, wyemancypowanie się spod wpływów duchow­nych. Wszyscy chcą niby być katolikami i po katolicku pracować, ale przeciw proboszczowi, biskupowi i pa­pieżowi. Słusznie rzekł Leon XIII, że świat stał się libe­ralny.

Mamy obowiązek temu samowładnemu, zaciętemu liberalizmowi przeciwstawić ducha katolickiego. Duch katolicki jest duchem Kościoła, duchem wierności dla papieża, kapłanów, duchem klerykalnym; organem, przez który Bóg działa, według św. Tomasza jest Chry­stus; organem, przez który Chrystus działa na ludzi, są kapłani.

Kapłan może do pewnego stopnia powiedzieć jak Chrystus: Beze mnie nic nie możecie. Beze mnie nie ma drogi, nie ma prawdy, nie ma życia. Próbowano wysunąć jako wybawiciela uczonego, społecznika, po­lityka, kupca. Wszyscy zawiedli i zawodzą coraz wię­cej. Wszyscy ci panowie, kręcąc głowami, bezsilni od­chodzą od łoża chorej ludzkości. W końcu trzeba spro­wadzić tego, o którym na początku zapomniano, ka­płana z Dobrem Najwyższym.

Oby nas źle nie zrozumiano; gdy mówimy o kapła­nie, to myślimy o duchownym, który jest kapłanem, przynosi nam Chrystusa, przynosi nadprzyrodzone prawdy Boskie, prawa i siły. Duchowny, szukający tyl­ko siebie, zaszczytów i korzyści osobistych, nie jest kapłanem, raczej aktorem. Aktorzy muszą zniknąć. Kapłani, piastujący Chrystusa, muszą zajmować pierw­sze miejsce.

Każda rzecz ziemska ma dwie strony. Każda dzia­łalność, czy naukowa, artystyczna, polityczna, gospo­darcza posiada, że tak powiem, ciało i duszę. Ciałem nazywamy to, co czyni uczony, artysta, polityk, kupiec, a duszą nazywam zasady i zapatrywania każdego. Du­chowny jako taki nie troszczy się o to, co czynią ucze­ni, artyści, politycy i kupcy, to jest ich rzecz. Ale musi się troszczyć o to, czy i jak wola Najwyższego w ich czynnościach została wypełniona, czy postępowanie ich zgadza się z przykazaniami Bożymi.

Podkreślam: to nie sprawa naukowa, artystyczna, polityczna ani kupiecka, ale moralna, religijna i teolo­giczna. Zależnie od znaczenia i trudności należy do plebana, duszpasterza, spowiednika, uczonego, teo­loga, biskupa, papieża. Ducha musi sądzić duchowny.

Reszta należy do fachowca. W tym znaczeniu Chrystus przekazał urząd nauczycielski i pasterski apostołom i ich następcom. Nad wszystkimi narodami i nad wszyst­kimi ludźmi.

Kto jest katolickiego ducha, trzyma się tych zasad w pokorze i w posłuszeństwie. Staje przed kapłanem, polega na nim i słucha go. Napisano: Kto was słucha, Mnie słucha. Kto wami gardzi, Mną gardzi. Kto Mną gardzi, gardzi Tym, który mnie posłał (Łk 10,16). A więc wzmocnienie dyscypliny kościelnej, ochocze posłuszeń­stwo - posłuszeństwo jednostek, posłuszeństwo organizacji, posłuszeństwo związków katolickich.

Siła parafii polega na jedności. Jedność polega na tym, że gdzie pasterz, tam i owce jego, czy to się od­nosi do proboszcza, czy do biskupa, czy do Kościoła w ogóle. Po tym poznają, że katolikami jesteście, jeże­li słuchać będziecie. W tym leży tajemnica powodze­nia katolicyzmu. Kto z proboszczem, biskupem, papie­żem nie zbiera, ten rozprasza. Jest tylko jedna jedność w Kościele katolickim, i to potrójna: jedność parafii, jedność diecezji, jedność z Rzymem, a więc jedność z ustanowionym przez Boga pasterzem.


Ostatnio zmieniony przez Teresa dnia Pon 21:14, 14 Sie 2017, w całości zmieniany 1 raz
Zobacz profil autora
Teresa
Administrator


Dołączył: 07 Cze 2007
Posty: 32802 Przeczytał: 29 tematów

Skąd: z tej łez doliny
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Nie 20:30, 01 Lut 2009 Powrót do góry

16.

TAJEMNICA POWODZENIA

KOŚCIÓŁ JEST SPOŁECZEŃSTWEM, SKŁADAJĄCYM się z ludzi. Stąd owe porównania w Ewangelii: „Królestwo niebieskie podobne jest ziarnu gorczycznemu, które wziąw­szy człowiek wsiał na roli swojej, które najmniejszeć jest ze wszego nasienia. Kiedy urośnie, stawa się drze­wem, tak iż przychodzą ptacy niebiescy i mieszkają na gałązkach jego".

Kościół musi rosnąć albo umrzeć. Ważną rzeczą jest wiedzieć, co przez wzrost Kościoła należy rozumieć, co temu rozwojowi sprzyja. Aby poznać jak Kościół, który jest ciągle żyjącym Chrystusem, rozszerzał się na zewnątrz i do wewnątrz, musimy przyjrzeć się jego rozwojowi w czasach apostołów i pierwszych chrze­ścijan. Prawa życia były te same,wówczas i dziś. A więc Kościół winien rozszerzać się w ten sam sposób, jak rozszerzał się w pierwszych czasach, albo nie będzie się rozszerzał wcale.

Wzrost Kościoła jest niezależny od wiedzy świec­kiej. Chrystus Pan był we wszystkim, prócz grzechu, podobny człowiekowi. Mimo to nie słyszymy, aby uczęszczał do szkół w rodzinnym miasteczku Nazare­cie, ani przedtem, w czasie wygnania w Egipcie. Nie słyszymy, aby zaznajamiał się z literaturą swego czasu. Powołując uczniów na apostołów, nie szukał ich mię­dzy uczonymi, rabinami ani biegłymi w piśmie. Nie wymagał od apostolatu gimnazjum ani filozofii, ale od razu rozpoczął trzyletnim kursem teologii, a więc na­uką, w co trzeba wierzyć i czynić, aby się dostać do nieba.

Jakim sposobem pozyskali apostołowie Jeruzalem, Aleksandrię, Rzym i Ateny, ówczesne środowisko mą­drości świata? Nie imponowali wyższym wykształce­niem ani zdumiewającą znajomością języków, ani po­rywającą wymową, ani gruntownym wyszkoleniem so­cjalnym. Nie umieli również o sprawach tego świata rozprawiać mądrze. Głupich tego świata wybrał Bóg, aby mędrców zawstydzić, mówi św. Paweł.

Bo na cóż dużo wiedzieć? Tu nie chodzi o wiedzę, lecz o wiarę dziecięcą w to, że Jezus, Jednorodzony Syn Boży, ukrzyżowan, umarł, trzeciego dnia zmar­twychwstał, siedzi po prawicy Boga, stamtąd przyjdzie sądzić żywych i umarłych. To wszystko są sprawy, któ­rych profesorowie niewiele więcej rozumieją od dzie­ci. Jeżeli więc pierwsi chrześcijanie bez pomocy wie­dzy zdobywali całe kraje, a w nich mężów wielkiej na­uki, to z tego nie wynika, by nauka była czymś złem, ale że Kościół i dziś bez uczonych, a nawet wbrew uczo­nym, może odnieść zwycięstwo.

Wzrost Kościoła jest niezależny od pieniędzy. Mó­wią, że pieniądz rządzi światem. Być może, ale na pew­no nie rządzi niebem. Pod tym względem Ewangelia nie pozostawia żadnej wątpliwości. Ludzkość została uratowana przez łaskę Bożą i przenajświętszą Krew Zbawiciela. To jest podstawa nauki chrześcijańskiej. Co by się stało, gdyby Chrystus Pan, do którego wszystko należy, bo wszystko przezeń było uczynione, nadał złotu wybitne znaczenie w dziele Odkupienia? Cały świat powiedziałby, że Chrystus pieniędzmi świat odkupił.

Nikt nie uwierzyłby w tryumf Krzyża. Chrystianizm nie ma podłoża kupieckiego. To nie przedsiębiorstwo finansowe; nie zawdzięczał swego powstania pienią­dzom i nie miał im zawdzięczać dalszego rozwoju. W jakie środki uposażył Jezus apostołów, wysyłając ich, aby głosili królestwo Boże? Zadanie było olbrzymie. Olbrzymie zadanie wymaga, według dzisiejszych po­jęć, olbrzymiego kapitału. A Chrystus nie dał Piotrowi nawet marnego grosza Piotrowego na kapitał obroto­wy. Nie założył instytucji ubezpieczeniowej od choro­by, wypadków, starości, inwalidztwa dla pierwszych wy­słanników wiary. Nie stworzył żadnego milionowego funduszu na cele misyjne. Nie założył z Łazarzem ani innym bogaczem banku katolickiego, który finansował­by sprawy zbawienia i kultu.

Chrystus znał tylko jedno niezawodne źródło, z którego miały płynąć środki na utrzymanie życia i koszta służby Bożej: Opatrzność Bożą i dobrowolne ofiary wiernych. Tak było dawniej. Tak musi być i dzi­siaj. Kościołowi nie wolno myśleć, mówić, postępować po kupiecku, ale jak apostoł musi szukać najpierw kró­lestwa Bożego, a wszystkiego innego oczekiwać od Bo­ga. Rzecz Boża nie opierała i nie opiera się na obro­tach finansowych ani dziś, ani dawniej.

Wzrost państwa niebieskiego nie należy od ze­wnętrznego blasku, znaczenia i potęgi politycznej. Podstawowym prawem boskiego porządku na świecie jest raczej to, co T. G. Geiger tak pięknie określił mówiąc, że wszystkie dzieła Boże wyszły z niczego i właśnie tym wykazują, że są dziełami Bożymi. Dlatego Jezus, spełniając zadanie swego życia na ziemi, ustanawiając Kościół, wzgardził wszystkimi środkami, które po ludz­ku biorąc, jedynie wielkie rzeczy w świecie mogą two­rzyć. Dlatego na fundamenty Kościoła wybrał ludzi, których świat miał za nic.

My na pewno postąpilibyśmy inaczej. Wiedząc, jak ważną rzeczą jest przy wystąpieniu mieć za sobą życz­liwość, a przynajmniej pewną sympatię miarodajnych osób, staralibyśmy się, aby apostołami byli ludzie do­brze zapisani u Heroda, Piłata, Augusta, persona grata, jak się mówi. Kładlibyśmy duży nacisk na to, aby po-słannicy wiary wystąpili w pięknych szatach, przyswoili sobie obejście, które by im ułatwiło dostęp do tak zwa­nych lepszych sfer i umożliwiło bywanie w salonach Rzymu i Aten. Przede wszystkim nie zaniedbalibyśmy dać tym mężom przyszłości fachowego kursu dyplo­macji politycznej.

Ani śladu tego u Chrystusa, gdy uczniów naucza! Kościół w pierwszych trzech stuleciach swego istnie­nia pozbawiony był prawie wszystkich naturalnych środków pomocniczych, jak bogactwa, wiedzy, opieki państwa. A jednak ziarnko gorczyczne zakiełkowało, rosło i stało się drzewem, ocieniającym narody. To do­wód, że dobra ziemskie, wiedza i potęga w rozszerza­niu się Kościoła w najlepszym razie mają wartość drugorzędną, i dlatego nie powinno się ich tak troskli­wie poszukiwać, ani tak uparcie przy nich obstawać.

Istotną podstawą wzrostu w państwie niebieskim jest łaska działania Ducha Świętego w duszy. O tym zapomina się coraz bardziej, nawet w kołach katolic­kich, i dlatego winniśmy to przy każdej sposobności podkreślać. Nowocześni katolicy skłonni są brać wszyst­ko ze zbyt świeckiego stanowiska i sądzą, że wszystko świeckimi, nowoczesnymi środkami otrzymać można.

Lecz smutne doświadczenia, codziennie z naj­większym nakładem sił czynione, pokazują, że życie jest czymś, czego ludzkim sprytem nie można naśla­dować. Synowie Boży- mówi św. Jan na początku swej Ewangelii - nie z woli męża, ale z woli Boga się naro­dzili. Jeśli pragniemy, aby Ewangelia o ziarnku gorczycznym i dziś się sprawdziła, musimy się zwrócić na nowo do nadprzyrodzonych środków łaski - Ofiary św., sa­kramentów i modlitwy. Bez tego cała praca po stronie katolickiej, jakkolwiek by się zwała, będzie tylko - pu­stym dźwiękiem.


Ostatnio zmieniony przez Teresa dnia Pon 21:15, 14 Sie 2017, w całości zmieniany 1 raz
Zobacz profil autora
Teresa
Administrator


Dołączył: 07 Cze 2007
Posty: 32802 Przeczytał: 29 tematów

Skąd: z tej łez doliny
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Nie 21:26, 01 Lut 2009 Powrót do góry

17.

W ŚWIECIE NADPRZYRODZONYM

DWIE EWANGELIE WALCZĄ O PRZYSZŁOŚĆ: Ewangelia nowoczesnego nadczłowieka i Ewangelia człowieka świę­tego. Między tymi dwoma walka się roz­strzygnie. Nowoczesny nadczłowiek chce być orłem, gwiazdą na firmamencie, satelitą słońca. Chce, jako bo­gowie, być wszechwiedzący i wszechmocny. W sercu swym mówi: Chcę sięgnąć do nieba. Ponad boskimi gwiazdami tron mój umieścić. Ponad chmurami stać się równym Bogu.

Taki jest początek Ewangelii Lucyfera. Jego Credo jest krótkie. Składa się z jednego artykułu wiary: Wie­rzę tylko w siebie. Nowoczesny człowiek pretenduje do korony, chce rządzić. Wiek demokracji nic w tym nie zmienił. Królów usuwają, bo każdy chce na tronie zasiąść, a choćby podnóżek jego nazwać swoją wła­snością.

Druga Ewangelia to Ewangelia ósmego grudnia. Po­czątek jej: Gratia plena! Dominus tecum! Łaski pełna. Pan z Tobą. Ewangelia świata nadprzyrodzonego! Św. Jan opisuje je w Objawieniu: I ukazał się znak wielki na niebie. Niewiasta obleczona w słońce, a księżyc pod Jej nogami. A na głowie Jej korona z gwiazd dwunastu.

Między tymi dwiema Ewangeliami trzeba nam wy­bierać: między Ewangelią Lucyfera, Ewangelią obłędu wielkości, kończącą się upadkiem, a Ewangelią Niepo­kalanej, Ewangelią pokory, której końcem wniebowzię­cie. Żądza wielkości we krwi nam płynie. Pytanie tyl­ko, czy cel osiągnąć chcemy drogą prawa czy bezpra­wia, przez bunt czy posłuszeństwo, przez pychę czy też łaskę. Ósmy grudnia wskazuje nam drogę. Ósmy grudnia to dzień łaski, dzień nadprzyrodzonej wielko­ści, zdobyty nadprzyrodzonymi środkami.

Musisz stać się dzieckiem łaski, istotą nad­przyrodzoną! W dniu chwały Tej, która starła głowę wę­żowi, mógłbym powiedzieć: Musisz być jak ta Matka twoja; jednolity, z charakterem, nieskazitelny i zdecy­dowany. Lecz tego byłoby za mało. Nie mam prawa żądać od ciebie mniej, aniżeli Bóg żąda. A wolą Bożą jest, abyś był święty! Musisz stać się podobny do Mat­ki twojej. Musisz stać się świętym, musisz całkowicie żyć życiem nadprzyrodzonym. To jest po katolicku.

Chrystianizm jest religią, prowadzącą ludzkość do nadprzyrodzonego celu i nadprzyrodzonego życia. Je­steśmy ludźmi. Człowiek składa się z ciała i duszy. Istoty bez ciała nie są ludźmi. Istoty bez duszy nie są ludźmi. A więc jedno bez drugiego nie istnieje. Ciało i dusza razem to dopiero człowiek, człowiek naturalny, przy­chodzący na świat. Lecz to nie wszystko. Urodziwszy się raz, rodzimy się po raz drugi. Rodzimy się z wody i z Ducha Świętego. Zostaliśmy ochrzczeni. Staliśmy się chrześcijanami.

Co to jest chrześcijanin? Pewien święty uczony powiedział: Chrześcijanin to dusza w ciele, a w duszy tej Bóg przebywa. Jak ciało bez duszy nie jest człowie­kiem, tylko gnijącym i rozkładającym się trupem, tak dusza bez Boga nie jest chrześcijańska. Braknie dru­giego życia. Braknie Boga. Dusza bez Boga ma pierw­sze, naturalne życie. Ale drugie życie, rozpoczynające się chrztem św., straciła. Gdy Bóg opuszcza duszę, na­stępuje śmierć, tak, druga śmierć, nadprzyrodzona: bezbożność, grzech. Taką istotę można nazwać czło­wiekiem, ale nie można jej nazwać chrześcijaninem w prawdziwym słowa znaczeniu.

Zapamiętajmy: Chrześcijanin to więcej niż zwykły człowiek nie tylko co do stopnia, lecz co do istoty. Chrześcijanin to więcej niż dobry człowiek. Chrześci­janin jest istotą, która wzniosła się ponad naturę, jest kimś istotnie nowym, niewypowiedzianie wielkim. W chrześcijaninie jest coś nadprzyrodzonego i boskie­go. To dogmat. „Wszystkim, którzy go przyjęli, dał moc, aby się stali dziećmi Bożymi".

Na tym polega całe znaczenie dzieła odkupienia. Św. Augustyn mówi: Syn Boży stał się człowiekiem, aby człowiek stał się Bogiem. Syn Boży stał się uczestni­kiem natury ludzkiej, abyśmy uczestnikami Boskiej natury się stali. Kto mówiąc o chrystianizmie, mówi tylko, o ile przyczynił się on do podniesienia sztuki, nauki, dobrobytu ziemskiego narodów, a milczy o bo­skim życiu w duszy, które nazywamy łaską uświęcają­cą, ten bierze rzeczy powierzchownie i nie wie, czym jest Kościół.

Gdyby chrystianizm świat zamienił w raj, a nie wprowadzałby Boga do duszy, byłby pustym dźwiękiem. Chrystianizm to religia życia nadprzyrodzonego. Chrześcijanin to dusza w ciele, a Bóg w duszy!

A więc chrześcijanin jest istotą, w której mieszka Bóg Najświętszy. Co znaczy święty? Święty to chrze­ścijanin, żyjący pełnym życiem nadprzyrodzonym. Chrześcijanin, który żyje z Bogiem, w Bogu i dla Boga. Chrześcijanin to człowiek, którego na wskroś przeni­ka strumień nadprzyrodzonego życia, światła i sił. A więc ten, który do Matki Bożej jest podobny. Pełen łaski! Pełen Boga! Ubóstwiony. W słońce obleczony, z księżycem pod nogami. Syn Niepokalanej.

Bądźmy uczciwi! Nie bądźmy obłudni! Albo odgry­wamy w kościele komedię, albo Kościół jest dla nas szkołą świętości, szkołą nadprzyrodzonego chrystianizmu. Czemu mielibyśmy się wahać otwarcie to po­wiedzieć? Musimy być świętymi. Nie dziwakami, nie pozującymi na nadzwyczajnych, ale powtarzam: Świę­tymi! Kardynał Mermillod powiedział raz w wybranym towarzystwie: Ziemia istnieje po to, aby świętych no­siła. Świat żyje w tym celu, aby świętych dawał. Wieki mijają, aby świętych tworzyć, urabiać dusze, dla któ­rych Bóg jest wszystkim. Gdyby Bóg na biednej ziemi nie znalazł już świętych, wiecie, co by zrobił? Rozbiłby świat jak bezużyteczne naczynie.

Czy dziś są święci? Sławny apostoł naszych cza­sów powiedział: Chociaż żyjemy w czasach burzliwych, świętość i teraz wydaje kwiaty cudowne. Jest to godzi­na dusz ukrytych, ale wielkich i świętych. Tylko święci świat ocalą!

Święte dzieci, święci ojcowie i matki, święci ka­płani, święci mężowie stanu, rzemieślnicy, włościanie i robotnicy! Synowie Niepokalanej! Pełni łaski! Pełni Boga! Nadprzyrodzeni!

Tak, nadprzyrodzeni! Widzieliśmy, że chrystianizm jest religią nadprzyrodzonego celu, ludzkości, do któ­rego o własnych siłach nigdy nie wzniosą nas orle wzlo­ty rozumu i woli. Widzieliśmy, że chrystianizm jest re­ligią życia nadprzyrodzonego już tu na ziemi; życia, którego początek nazywamy łaską uświęcającą, a ko­niec świętością.

Chrystianizm jest także religią, posiadającą środki nadprzyrodzonego życia. Życia nadprzyrodzonego ża­den człowiek wzbudzić nie zdoła. Życie stwarzać to przywilej, który Bóg zachował dla siebie. Wszelkie pró­by uczonych, aby sztucznie wywołać najprostsze zja­wisko życia, nie udały się i nie udadzą. Bóg stwarza każdą duszę z osobna. Tym więcej dotyczy to wyższego życia dusz. Człowiek nie ma sposobu ani środka, aby to życie wywołać. Żaden talent, żadne krasomówstwo, żadna siła ani bogactwo tego nie dokonają. Jeden tyl­ko Bóg zrobić to może, a jedynym zadaniem człowie­ka służyć Bogu za narzędzie, być tym kanałem, przez który płyną zdroje łaski dla drugich.

Chrzcimy. Przez chrzest wchodzi do duszy życie boskie. Ale nie wyobrażajmy sobie, że to my jesteśmy źródłem tego życia. Jest nim Jezus. Rozgrzeszamy. Przez rozgrzeszenie odnowione jest boskie życie w duszy. Szaleństwem byłoby przypisywać to słowom człowie­ka. Jezus to czyni. Konsekrujemy. Zamieniamy chleb i wino w Ciało i Krew Chrystusa. Lecz nie czynimy tego własną mocą. Jezus to czyni. Wygłaszamy kazania. Gło­sząc je, mamy przekonanie, że to coś innego, niż gdy inni mówią. W naszych słowach tkwi moc boska. Wie­my również, że nigdy żadne kazanie samo przez się nie wywoła w nikim nadprzyrodzonego postanowienia. Jezus to sprawia.

On jest winnym krzewem. My jesteśmy latorośle. Wszystkie soki łaski płyną z Jezusa. Bez Niego nic nad­przyrodzonego uczynić nie możemy. Nic. Ani wiele, ani mało, nic! Jezus jedynie, Jezus wszystko, bez Jezusa nic. Duchowny, który nie jest głęboko przekonany o tej podstawowej prawdzie chrześcijańskiej, jest he­retykiem. Ale nie tylko duchowni muszą w to wierzyć. Wszyscy w to wierzyć musimy.

Musimy być nadprzyrodzonymi. Musimy mieć głę­bokie przeświadczenie, że świat tylko nadprzyrodzo­nymi środkami i nadprzyrodzonymi dziełami odnowio­ny będzie. Tymi nadprzyrodzonymi siłami i środkami są sakramenty i modlitwa. Świat nowoczesny wierzył tylko w rzeczy przyrodzone, w geniusz, w talent, w energię, w pracę na polu przemysłowym, technicz­nym, handlowym, w prace naukowe polityczne i so­cjalne. Żadne stulecie nie pracowało tyle dla docze­snych dziedzin życia co wiek XIX. Ale też żadne stule­cie silniej nie podkopało wiary w nadprzyrodzoną moc łaski, niż ten wiek liberalizmu. Idea nadprzyrodzono-ści znikała coraz bardziej z pól naukowej, politycznej, socjalnej i ekonomicznej działalności. Pracowano, jak gdyby Chrystus nigdy nie był powiedział „beze Mnie nic zrobić nie możecie". Było wielu katolików, uczo­nych, dyplomatów, przedsiębiorców, rzemieślników, ale mało było prawdziwie katolickich uczonych, dyploma­tów, przedsiębiorców i lekarzy.

Co się stało? Patrzymy na to od 1 sierpnia 1914 r. Talent zbankrutował. Energia zbankrutowała. Wszyst­ko czyste, przyrodzone zbankrutowało. Przemysł, han­del, polityka i wiedza szły błędną drogą. Zawiodły. Jak ongiś Aggeusz prorokował: „Sialiście wiele, ale mało zwieźliście. Jedliście i nie najedliście się. Okryliście się i nie zagrzaliście się. A kto zyski zbierał, kładł je w dziu­rawy mieszek. Wnieśliście do domu, i rozdmuchnąłem je, mówi Pan Zastępów". Środki przyrodzone nie wy­starczają do poprawy ludzkości. Nie mogą nawet uczy­nić jej szczęśliwszą.

Od roku 1914 Bóg uczy ludzi pokory. Chce im przy­pomnieć podobieństwo o winnym krzewie i latorośli. Bez Chrystusa nic uczynić nie możecie. Będziecie jak latorośl odcięta, odrzuceni, uschnięci i spaleni. To rani naszą przeklętą nowoczesną pychę. Lecz nauka jest konieczna.

Najwspanialsza działalność naukowa i społeczna bez łaski uświęcającej jest w oczach Boga bez warto­ści. Nie ma dla niej nagrody w wieczności. Bóg jej nie potrzebuje. Najwyżej jako nawóz dla dobrego. Naj-świetniejsze uczynki nawet chrześcijanina, gdy nie są wzbudzone łaską pomocniczą, gdy im łaska nie towarzyszy, nie są łaską uduchowione, oświecone i uświęcone - nie mają znaczenia dla wieczności. Au­gustyn napisałby o takich uczynkach: Grandes passus, sed extra viam! Wielkie postępy, ale nie na właściwej drodze. Bernard w liście do papieża Eugeniusza 111, mówiąc o tej kupieckiej działalności, która ruguje ży­cie religijne, używa ostrego wyrażenia. Nazywa ją oc-cupationes maledictae! Przeklęta praca! Jesteśmy chrze­ścijanami. Jesteśmy nadprzyrodzonymi. Jesteśmy nimi o tyle, o ile łaska jest w nas. Mamy pracować, ale ta praca nie ma być celem dla siebie, nie ma być bałwochwalstwem, tylko służbą Bożą. Katolicki insty­tut, w którym sprawy doczesne miałyby większą wagę niż rzeczy nadprzyrodzone, nie ma racji bytu.

Oto posłannictwo ósmego grudnia. Posłannictwo łaski, posłannictwo tego, co nadprzyrodzone, co świę­te, co boskie. Przez nie stajemy się pełni łaski, jak Maryja! Mocą Ducha Świętego, mocą Jezusa. W Rosji spotyka się często obraz Matki Boskiej z VI stulecia, Maryja w morzu promieni! W środku na piersiach, jak słońce, jak świecąca Hostia, Jezus żyje w Maryi. Jezus jest Jej środkiem i życiem. Jak gdyby Maryja nie miała serca i duszy, jak inni ludzie. Jej sercem i duszą jest Jezus. Jest żywą Jego monstrancją, Jego tabernakulum. Zewnątrz Maryja, wewnątrz Jezus. Oto wierny obraz naszej Matki. Powinien być obrazem i Jej synów.


Ostatnio zmieniony przez Teresa dnia Pon 21:16, 14 Sie 2017, w całości zmieniany 1 raz
Zobacz profil autora
Teresa
Administrator


Dołączył: 07 Cze 2007
Posty: 32802 Przeczytał: 29 tematów

Skąd: z tej łez doliny
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Nie 21:31, 01 Lut 2009 Powrót do góry

18.

MOJE IMIĘ

JESTEM KATOLIKIEM! OTWARCIE, NIE OGLĄDAJĄC się na nikogo, powtarzajmy te słowa. Najpierw dlatego, że nam samym sprawiają radość. A potem dlatego, że nie możemy oddać większej przysługi naszym braciom i tym, co stoją poza Ko­ściołem, niż czyniąc ich świadkami naszego szczęścia. Dusza nasza, ilekroć odmawiamy dziewiąty artykuł wiary, święci święto.

Inni w czym innym szukają zadowolenia, dumy. My właśnie tym się chlubimy. Gdybyśmy na kolanach mat­ki i w latach szkolnych tylko tego jednego się nauczyli, byłoby już dosyć. Co biskup niegdyś krzyżmem i ogniem Ducha Świętego na czole nam wypalił, niech wypisze nam na skromnym krzyżu naszego grobu:

Jestem katolikiem!

Gdybyście wiedzieli, co znaczy być katolikami, krzy­czelibyście i płakali z radości. Weseląc się, kulibyście w kuźni serc waszych miecze Pawłowe ze stali na wal­kę ze światem i szatanem. Z głową wzniesioną, nie­ustraszeni stalibyście wśród burz i wstrząśnień, nie opierając się bezsilnie o walące się gruzy.

Być katolikiem - znaczy stać na odwiecznym gra­nicie prawdy absolutnej i całkowitej. Niewierzący uwa­żają nas za głupich. Twierdzono to już w raju. Bóg ob­darzył pierwszego człowieka przedziwną mądrością. Nasz stosunek do niego jest mniej więcej taki, jak sto­sunek dzikiego z lasów afrykańskich do współczesnych uczonych. A mimo to, ponieważ Adam i Ewa wierzyli, wąż twierdził, że są głupi, ślepi, że z zawiązanymi oczy­ma patrzą na świat.

Ale głupim człowiek być nie chce. Co robią pierwsi rodzice? Słuchają tego, który im chce otworzyć oczy. Zgrzeszyli. Co się dzieje? Noc powlekła ich ducha. Ro­zum zaciemnił się. Teraz naprawdę stali się głupi. Kto jedynie jest mądry? Ten, który sądzi wszystko według sądu wszechwiedzącego, nieomylnego Boga. Ten, któ­ry wierzy! Kto będzie tym nieświadomym, głupim, śle­pym w rzeczach najważniejszych? Ten, który wszystko widzi w świetle słabego, omylnego ludzkiego rozumu. A więc ten, kto nie wierzy!

Kto więc bezwarunkowo musi być bardziej nieświa­domy, głupszy, ślepszy, katolik czy niekatolik? Wątpli­wości nie ma żadnej. Katolik żyje każdym słowem, wy­chodzącym z ust Boga. Katolik widzi wszystko w Chry­stusie, który jest światłem świata. Katolik słucha Ko­ścioła, który jest filarem i twierdzą prawdy. Katolik ma w małym katechizmie więcej wiedzy prawdziwej niż wszystkie uniwersyteckie biblioteki razem.

Myśl tę wypowiedział w niezrównany sposób Donoso Cortes: Katolicyzm jest skarbcem wszelkiej praw­dy, światłem wszelkich tajemnic. Dla kogoś, kto go nie zna, wszystko jest ciemnością. Dla kogoś, kto go zna, wszystko jest jasne. Katolicyzm posiada wartości życia dla wszystkich. Jest zdrowiem dla chorych, odpo­czynkiem dla zmęczonych, źródłem czystej wody dla spragnionych, chlebem dla łaknących, światłem dla śle­pych, siłą dla walczących, koroną dla zwycięzców.

Dlaczego jesteśmy katolikami? Inni katolikami nie są, bo są za dumni, aby być nimi. My jesteśmy katolika­mi, bo jesteśmy za dumni, aby nimi nie być. Za dumni, aby odziewać się w łachmany. Za dumni, aby płynąć na zmurszałych deskach przez morze. Jesteśmy katolika­mi, bo jesteśmy rozumni.

Być katolikiem to znaczy być bojownikiem. Wie­rzymy wprawdzie, że w obcowaniu świętych jest Ko­ściół tryumfujący, ale mało się nad tym zastanawiamy, że Kościół tryumfujący musiał być poprzedzony przez Kościół wojujący. Wielu tego nie chce zrozumieć. Chcą zapłaty bez pracy, zwycięstwa bez walki, chrześcijań­stwa bez Golgoty. Podobnie jak świat zalany jest falą próżniactwa, tak świat katolicki opanowany jest epi­demią tchórzostwa. Jesteśmy armią, która w koszarach jest odważna, ale tchórzy, skoro się ją wyprowadzi na pole bitwy.

Briand w roku 1905 nader zgryźliwie określił Ko­ściół w ówczesnym położeniu: To śpiąca twierdza. For­ty bez armat. Arsenały puste. Armie rozproszone. Do­wódcy uśpieni. Na szczęście tak źle nie jest, jak to Briand przedstawia, ale nie jest dobrze. Miejsce daw­nego pięknego ofiarnego ducha rycerskiego zajął pe­wien duchowy antymilitaryzm. Żołnierze ćwiczą się jeszcze, ale walczyć już nie chcą. Dech cmentarny wie­je wokoło. To nie po katolicku. Ongi przy chrzcielnicy inna była mowa i bardziej wojenna niż dziś wśród chrze­ścijan. Mowa Kościoła ma rdzeń i charakter. Ta mowa żołnierzy w dobrym słowa znaczeniu - Chrystusa na­zywa Panem i Bogiem, a diabła diabłem. Tej mowy mu­simy się znów nauczyć. W życiu czynnym mogą być dwa typy: żołnierza lub zdrajcy. Zresztą religia nasza ma wszelkie dane, aby nam dodać otuchy: pełną chwa­ły 1900-letnią historię, stumilionową armię walczących, całe zastępy bohaterów jako przykład, całe niebo za sprzymierzeńca, źródło siły w sakramentach św., szczęśliwość wieczną jako zapłatę. Tchórzostwo u kato­lika należałoby uważać za rzecz niemożliwą. Gdy mówię sobie: Jestem katolikiem, powinienem odczuwać stru­mienie siły i ufności, płynące w żyłach. Obieram hasło bojowe, które równocześnie jest hasłem pokory i świętej dumy: „Wszystko mogę w Tym, który mnie umacnia".

Być katolikiem to znaczy być szczęśliwym. Gdy przyniesiono do domu bazylejskiego konwertytę dr. Speisera, rażonego paraliżem, znaleziono na jego biur­ku przezeń wypisane słowa św. Augustyna: Nie ma na świecie większego bogactwa, większego skarbu, więk­szego honoru i dobra niż wiara katolicka. Kto tak myśli i czuje, nie będzie uważał za przesadę, ale za zupełnie słuszne, gdy przyswoimy sobie wszyscy zdanie św. Augustyna: Nie ma większego szczęścia, jak być kato­likiem.

Ci, którzy stoją poza Kościołem, nie mają pojęcia o szczęściu, towarzyszącym przynależności do Kościoła; naturalnie, przynależności, która jest wewnętrzna i ży­wa. Myślą oni naiwnie, że męczymy się w więzieniu, skuci kajdanami, pozbawieni radości, powietrza, świa­tła i wolności. Mylą się. Nigdy nie zamienilibyśmy Ko­ścioła, który zwą więzieniem, na ich raj. Jesteśmy szczę­śliwi, bo jesteśmy katolikami.

Melanchton miał odpowiedzieć matce staruszce na pytanie, czy i ona ma zostać protestantką: W religii protestanckiej żyje się dobrze, w katolickiej umiera się dobrze. My powiemy: W wierze katolickiej nie tylko się dobrze umiera, ale i żyje szczęśliwie.

Matka nasza Kościół jest najbogatszą matką. Jest mieszkaniem Ducha Świętego. Szafarzem krwi drogo­cennej, która jest ceną naszego zbawienia. Przecho­wuje Tabernakulum z przenajświętszą Hostią. Katolik jest bogaty, chociażby był żebrakiem. Niekatolik jest ubogi, chociażby był milionerem.

Nasza Matka Kościół jest najukochańszą matką. Donoso Cortes, którego można nazwać najbezwzględniejszym obrońcą katolicyzmu, użył tu najsilniejszego wy­rażenia: Katolicyzm jest miłością, bo Bóg jest miłością. Ojciec jest miłością. Zesłał Syna swego z miłości. Syn jest miłością. Zesłał Ducha Świętego z miłości. Duch Święty jest miłością. Miłością bezustannie opromienia Kościół. Kościół jest miłością. Miłością rozpali świat. Ci, którzy o tym nie wiedzą albo zapomnieli, nigdy nie zrozumieją nadprzyrodzonej, ukrytej przyczyny tego, co jest widoczne, nie pojmą nigdy działania Ducha Świętego w duszy, Opatrzności w społeczeństwie, Boga w historii.

Nasza Matka Kościół jest najpiękniejszą matką. Chwalebny, nie mający zmazy, albo zmarszczki, albo czego takowego; raczej święty, niepokalany (Ef 5). Dzie­ci jej nawet najwyżej stojące, mogą błądzić. Ona ni­gdy. Ani oko nie widziało, ani ucho nie słyszało, ani serce ludzkie nie pojęło, czym jesteś dla nas, święty, katolicki Kościele, matko świętych. Przy twym słońcu bledną gwiazdy. Niech język mi uschnie, ramię się ubezwładni, serce zastygnie, jeśli nie uczynię cię pierwszą radością. Wiem, że nikt na ziemi nie jest bardziej znie­nawidzony od Kościoła mego serca. Ale niech wiedzą bluźniercy: im więcej cię nienawidzą, tym więcej cię kochamy. Cieszymy się, że jesteśmy dziećmi matki męczennicy.

Zimni uśmiechają się nad gorącością mowy naszej. Lecz musieliśmy tak mówić. Musieliśmy w dziękczyn-nem Te Deum ogłosić światu szczęście z posiadania wiary. Radosnym okrzykiem potwierdzić, czym jeste­śmy i czym być chcemy. Radować się - że apostolską pracą rozniecamy ogień świętego zapału - jak zorza i hejnał ranny budząc śpiących. Niech inni śpiewają, co im się podoba. Naszą pieśnią: Jestem katolikiem!


Ostatnio zmieniony przez Teresa dnia Pon 21:17, 14 Sie 2017, w całości zmieniany 1 raz
Zobacz profil autora
Teresa
Administrator


Dołączył: 07 Cze 2007
Posty: 32802 Przeczytał: 29 tematów

Skąd: z tej łez doliny
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Nie 21:37, 01 Lut 2009 Powrót do góry

19.

PO BOLSZEWICKU! CZY PO KATOLICKU?

SĄ OCZY, KTÓRE WIDZĄ, CZEGO MY NIE wi­dzimy, uszy, które słyszą, czego my nie sły­szymy. Są oczy, które nie przypisując sobie daru jasnowidzenia, widzą ziemię zamienio­ną w krwawą arenę; są uszy, które słyszą za kratami nowoczesnych państw policyjnych ryk bestii bolsze­wickiej rewolucji i szatańskiego prześladowania Kościo­ła. Pewien biskup austriacki w liście pasterskim woła: Do tego przyjdzie, jeżeli lud nie zawróci. Już słychać groźbę: Będziemy z wami rozprawiać się po meksy-kańsku i po bolszewicku. Wypadki w Wiedniu dowo­dzą, jak gorliwie ludzie uczą się bolszewizmu.

Co robić, aby odwrócić od ludzkości tę straszną katastrofę czerwonego potopu? Jeśli trysną źródła z głębokości, i wody wzbiorą gwałtownie i zapełnią zie­mię i pokryją szczyty gór aż po niebo, co ocali od za­tonięcia ludzi dobrej woli? To samo, co uratowało No­ego. Arka. Kościół jedynie. Nie ci, co pływać będą, lecz ci, co się schronią na korab Kościoła, będą ocaleni, Wszystkie jak piasek sypkie góry niecnych ustępstw, wszystkie sztuczne tamy reform drobnych zalane i zniesione będą. Zostanie tylko opoka Piotrowa, która przez 1900 lat przechowała prawdę katolicką. Dlatego jeśli rewolucja powie: Będziemy z wami rozprawiać po bol­szewicku - odpowiemy: a my po katolicku! Niebezpie­czeństwo, aby się kiedyś z nami po bolszewicku i po meksykańsku nie rozprawiano, usuniemy jedynie, mó­wiąc ze światem otwarcie po katolicku, mową prawdy katolickiej i katolickiej miłości!

Tej mowy musimy się nauczyć i mówić nią wszę­dzie. Na ulicach, w pałacach, w chatach, parlamentach, szkołach, bankach i fabrykach. Mowa katolicka nie zna różnic między krajami, klasami, wiekiem i płcią. Nie obawia się złotego cielca ani pięści proletariatu. Od­daje każdemu, co mu się należy, prawa, obowiązki, bez względu na znaczenie osoby. Z płonącym mieczem stoi na straży prawa Bożego porządku i obyczajów w gó­rze i na dole. Zatem przeciwna jest rewolucji, rewolu­cji liberalnej w cylindrze, rewolucji komunistyczno-socjalnej, rewolucji, miotającej bomby, rewolucji demokratycznej i tej absolutnej z mieczem zagłady w ręku. Mowa prawdy katolickiej jest jedyną potęgą na ziemi, która z istoty swej może być skałą i tamą przeciwko wszelkiemu bezprawiu i przewrotom. Świat ma do wyboru. Będzie się musiał uczyć mówić albo po katolicku, rzymsko-katolicku, albo po bolszewicku -będzie się musiał uczyć mowy autorytetu i prawa, albo buntu i samowoli. Jedno albo drugie!

Połowiczność długo trwać nie może. Odległość między Rzymem a Moskwą za wielka, przepaść mię­dzy katolicyzmem a komunizmem za głęboka, aby most można zbudować. Wprawdzie w ubiegłych dziesięciu latach nie brakło ludzi, którzy próbowali takie mosty wznosić i wynaleźć pewne styczne między katolicyz­mem a socjalizmem; którzy wierzyli, że lewica skłonna jest dolać trochę chrześcijańskiej wody do czerwone­go wina. Katolicki kongres robotniczy w Antwerpii w 1926 r. kazał badać „poziom duchowy katolickiego robotnika". Sprawozdania, nadesłane z rozmaitych kra­jów, dały przerażający i wzruszający obraz. Katolickie rzesze robotnicze mniemają, że jedynie przez Morze Czerwone dojść można do błogosławionej krainy lep­szej przyszłości. Odrzucają skrajny komunizm, ale cały ich świat myśli, mowa ich i praktyczny stosunek do zagadnień chwili - są przepojone ideami socjalistycz­nymi. Nie chcą, aby na Zachodzie rozprawiano się po bolszewicku, ale nie wierzą, aby dopięła czegoś mowa rzymska. Ideałem ich jest język bolszewicko-katolicki! Nie myślą o moście Rzym-Moskwa, ale pracują nad pierwszym filarem „chrześcijańskiego socjalizmu".

Kościół, jako religia ustanowiona przez syna cieśli z Nazaretu, stał zawsze po stronie robotnika. Kościół musi odmówić tego pierwszego kroku do Moskwy, któ­ry jak wszystkie pierwsze kroki na pochyłej prowadzi do przepaści.

Leon XIII w encyklice Diuturnum illud z 1881 r. ( o pochodzeniu władzy cywilnej ) na­zwał socjalizm „straszliwym potworem społeczeństwa ludzkiego". Kto z nim igra, będzie przezeń pożarty. Trzeba wybrać: albo mowę katolicką, albo bolszewic­ką. Mieszane mowy giną. Słuchajmy mowy przez Boga nakazanego porządku, autorytetu, wiary, posłuszeństwa, sprawiedliwości - gdyż inaczej czeka nas przewrót.

Nie potrzeba uczyć się bolszewizmu, aby dać ro­botnikowi to, co mu się należy. Wystarczy nauczyć się języka katolickiego, dziesięciorga przykazań, Kazania na Górze, a przede wszystkim pierwszego i najwięk­szego przykazania: nadprzyrodzonej miłości bliźniego, i według tego żyć i czynić. W krótkim czasie świat za­mieniłby się w raj. Kwestii socjalnej nie rozwiąże ani państwo, ani instytucje dobroczynne, ani socjalizm, bo problem ten z fałszywej ujmują strony. Główny błąd polega na tym, że wszyscy zaczynają od wyższego wynagradzania robotników. Robotnik w zdrowym po­czuciu godności osobistej powinien wystąpić przeciw tak czysto materialnemu rozwiązaniu sprawy socjalnej.

Nie wskutek niskiej płacy położenie ludu robotni­czego bywa często o pomstę wołające. Przyczyna jest inna - powoduje ją nowoczesny ustrój w gospodar­stwie społecznym: liberalizm. Robotnik dlatego, że jest robotnikiem, traktowanyjest jako społecznie niżej sto­jąca istota. W hierarchii społecznej stoi najniżej. Przed­stawia mniej wartości, jest tym zdegradowanym, mini­malnym człowiekiem! Robotnik odczuwa to ze sposo­bu obejścia, z traktowania przez panów. Znaczy mniej niż inni. To wywołuje w nim bunt. A tego zbuntowane­go samopoczucia nie usunie ze świata podniesienie płacy. Robotnik chce być człowiekiem jak inni. Chce nie tylko być lepiej płatnym, ale przede wszystkim bar­dziej szanowanym. Tego państwo zrobić nie może. Tego i socjalizm nie dokona. Tylko wiara katolicka może usu­nąć ze świata tę największą z wszystkich społecznych niesprawiedliwości - poniżenie. Tylko nadprzyrodzo­ny pogląd na człowieka może zaspokoić ów krzyk pro­letariusza o zrównanie socjalne, o uznanie go za rów­nego nam człowieka. Kwestia socjalna jest przede wszystkim kwestią duchową, i aby ją rozwiązać, trze­ba znowu nauczyć się o każdym człowieku myśleć po katolicku. Tego bolszewizm nie nauczy.

A gdy będziemy już o każdym najprostszym czło­wieku myśleli po katolicku, szybko nauczymy się mó­wić doń katolicką mową miłości. Mowa miłości kato­lickiej sama zdoła wyprzeć grożącą światu przemoc bolszewizmu. Chrystus kochał maluczkich, biednych i poniżonych. Przebywał z robotnikami, rybakami i celnikami. Był jako jeden z nich. Szczególnie serdeczną przychylność żywił dla tych rzekomo socjalnie upośle­dzonych. Młody Kościół uczynił mowę, której nauczył się od Jezusa, oficjalną mową Kościoła. Miłość społecz­na niższej klasy stała się potężnym apologetycznym dowodem prawdziwości pierwotnego chrześcijaństwa. Była to mowa, którą rozumiały wszystkie narody, i dziś najlepiej by ją rozumiano - również w obozie socjali­stycznym i komunistycznym. Gdybyśmy z nimi wszyst­kimi nie tylko walczyli, ale ich kochać mogli serdecz­nie, szczerze, czynem i w prawdzie aż do samozapar­cia - mowa katolicka stałaby się znów językiem świa­towym. Apologii miłości mało kto oprzeć się zdoła. „Traktujemy tych społecznie zdegradowanych, jak Chry­stus ich traktował, a więcej i lepiej przyczynimy się do rozwiązania kwestii socjalnej, niż napisaniem na ten temat trzytomowego dzieła".

Po katolicku albo bolszewicku. To są te dwa języki światowe, między którymi rozstrzygnie przyszłość! Ciężkie, pełne odpowiedzialności godziny biją dla chrześcijaństwa. Czy będziemy na wysokości zadania? Czy miłość będzie silniejsza, niż nienawiść? Czy jutro należeć będzie do Rzymu, czy do Moskwy? Bóg jeden wie. My wiemy, że czas najwyższy, aby każdy spełnił swój obowiązek modlitwą, słowem i czynem.


Ostatnio zmieniony przez Teresa dnia Pon 21:18, 14 Sie 2017, w całości zmieniany 1 raz
Zobacz profil autora
Teresa
Administrator


Dołączył: 07 Cze 2007
Posty: 32802 Przeczytał: 29 tematów

Skąd: z tej łez doliny
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Nie 21:42, 01 Lut 2009 Powrót do góry

20.

MIMO WSZYSTKO -OPTYMIZM

SPOŁECZEŃSTWO PRZECHODZI STRASZNY kryzys. Ciemności opanowały świat. Dziś po 80 latach spełniły się słowa Donoso Cortesa, tego proroka wśród dyplomatów, słowa, które wówczas wywołały sensację w Europie:

- Moi panowie - mówił - przekonany jestem głę­boko, że wchodzimy w okres wielkiego ucisku. Wszyst­ko o tym świadczy: zaślepienie inteligencji, podniece­nie umysłów, bezprzedmiotowe rozprawy, bezpodstaw­ne napaści, a przede wszystkim żądza reform ekono­micznych. Jeżeli ta żądza, która ogarnęła wszystkich, porwie i dusze, jak się to dzieje obecnie, będzie to znakiem pewnym wielkich katastrof i wielkiego upad­ku. Zarówno prosty rozsądek, jak umysł badawczy wi­dzi grozę strasznego kryzysu i upadku, jakiego ludz­kość nie zaznała jeszcze. Uratować społeczeństwo może jedynie Kościół katolicki. Lecz barometr katolic­ki wskazuje na burzę. Wartość idei katolickich spadła prawie we wszystkich krajach. Pewien kapłan zapyta­ny, czy jest rzeczą możliwą rozpowszechnienie pew­nej katolickiej książki w katolickim kraju, odpowiedział, że rozumiana będzie tylko przez katolików, którzy są katolikami. Odpowiedź więcej niż dowcipna. Pod wpły­wem protestantyzmu, liberalizmu, socjalizmu i moder­nizmu zanik katolicyzmu w naszych duszach uczynił zastraszające postępy. Odrzucając wszystko, co specy­ficznie katolickie, myślimy, mówimy, piszemy, czynimy coraz więcej tak jak inni. Przesiąkliśmy protestanty­zmem, liberalizmem i socjalizmem. Przestajemy być sobą, aby zginąć w trzeciej osobie liczby mnogiej, za­miast my są oni.

Bądźmy szczerzy. Grunt usuwa się nam pod noga­mi. Ziemia drży. Niebo powlekają czarne chmury. Bu­rza się zbliża. Wielki strach padł na narody w oczeki­waniu rzeczy, które przyjść mają. Pesymizm tryumfu­je. Prawdziwa epidemia rozpaczy ogarnia coraz bar­dziej katolickie sfery. Wiara w wielu duszach przecho­dzi ciężki kryzys. Zdaje się - powtarzam - zdaje się, że Bóg od 1914 r. zasnął, że jest głuchy i niemy i chro­my. Drwią z nas, mówiąc: Przestańcie krzyczeć! Prze­stańcie się modlić! Bóg umarł! Już Go nie zbudzicie!

Małoduszność stała się grzechem narodów. Wszę­dzie spotykamy ludzi, patrzących przez czarne okula­ry. Nawet pod maską śmiałego optymizmu zgrzyta aż nazbyt często upiór zwątpienia w Boga i Kościół. Kom­promis, „utrzymujący państwa", nie znalazłby wśród nas tylu stronników, gdyby nie tak ogólnie roz­powszechniona wiara, że z Bogiem samym nie można już zwyciężyć.

Precz z pesymizmem! Człowiek patrzący przez czarne okulary jest niebezpieczny dla religii. Może właśnie on jest tym rzeczywistym religijnym niebez­pieczeństwem. Dlatego my jesteśmy zwolennikami optymizmu. I dodajemy z góry, optymizmu nadprzy­rodzonego, który jest częścią składową naszego Cre­do, nie opiera się na mamonie, potędze ni organizacji. To są krokwie, środki pomocnicze, a nie fundamenty. My wierzymy w zwycięstwo sprawy katolickiej, bo wie­rzymy w Boga. A źródłem tego nigdy niezawodzącego nadprzyrodzonego optymizmu jest pierwszy artykuł wiary.

Bogiem współczesnych jest bezwład konstytucyjny, łącznie z ustrojami politycznymi i decydowaniem więk­szości w parlamentach. Bóg utracił państwo i może się cieszyć, jeżeli rządy raczą imię Jego, „cudzoziemca", umieścić na czele prawodawstwa. Stał się Bogiem ka­pliczek. Wzbroniony Mu wstęp do ratusza, w progi fa­bryk i szkół. Tak postanowił świat liberalny.

Zmaleliśmy i zubożeli, ponieważ nasze pojęcie Boga stało się takie małe. Jaki Bóg - tacy Jego wyznaw­cy: karły i zera. Wszystkie nasze nowoczesne błędy religijne, polityczne i socjalne pochodzą z tego mizer­nego wolnomyślnego pojęcia o Bogu. Mówcie nam znów o dawnym Bogu biblijnym, Bogu pierwotnego chrystianizmu i średniowiecza, Bogu Zastępów-a bę­dziemy ocaleni.

Mówcie nam o Mocnym, Wszechmocnym, Wszyst­kowiedzącym, o strumieniach siły, płynących przez świat, o Bogu, przemawiającym w szumie wodospa­dów, wśród błyskawic i grzmotów, a będziemy ludem bohaterów!

Pokażcie nam Boga, który duszę napełnia siłą ra­dosną, stwarza słońca, cuda czyni, krnąbrne narody wraz z ich rządami, jak naczynia garncarskie druzgo­ce! Pokażcie nam Boga, który z pobłażliwym uśmiechem przechodzi ponad szaleństwem ludzi i swymi boskimi „zamachami stanu" dochodzi praw swoich, a odnowimy oblicze ziemi.

Kwestia uzdrowienia narodów jest więc przede wszystkim teologiczną, a dopiero potem kwestią pie­niędzy i chleba. Musieliśmy tak nisko upaść. I musimy, o ile to możliwe, jeszcze głębiej spadać - z przepaści w przepaść. Od stu lat liberalizm fałszywym pojęciem - o polityce dla polityki - i ekonomii dla ekonomii -zabronił Bogu mieszać się w te dziedziny życia spo­łecznego. Bóg, aby zbić polityczny i ekonomiczny libe­ralizm, musiał wycofać się również z ministerstwa spraw zewnętrznych.

Bóg ukarał liberalizm - według słów natchnionych de Maistre'a - tak jak stworzył światło - jednym sło­wem. Rzekł: niech się stanie! I wali się w gruzy świat polityczny. Wypadki lat ubiegłych są tylko publicznym odczytem o istnieniu Boga i negatywnymi dowodami, że Opatrzność prowadzi ludzkość.

Błędy polityczne i socjalne mogła sprostować je­dynie ta pośrednia apologetyczna nauka poglądowa.

Nigdy nie byłem większym optymistą niż dziś, w obliczu tej powszechnej ruiny. Nigdy z większym przekonaniem nie odmawiałem Credo. Era nowocze­snego Boga zbliża się ku końcowi. Nasz Bóg zmartwych­wstaje! A gdy minie tydzień pasyjny światowego ban­kructwa ze swym Wielkim Piątkiem, nasz Bóg - Bóg biblijny, Bóg Wszechmocy i miłości, Bóg katolicki znów będzie Bogiem narodów. Po anarchii - teokracja! Pierw­szy artykuł wiary stanie się znowu fundamentem ustaw.

Pewna głuchoniema pisała w optymistycznym wy­znaniu wiary: wierzę, że mamy święty obowiązek siebie i drugich podnosić na duchu. Do tego potrzeba, aby myśl katolicka, myśl o Bogu stała się znów ogni­skiem wszystkich rzeczy. Proudhon ma słuszność: to dziwne, że na dnie naszej polityki znajdujemy zawsze teologię. W dniu, w którym polityka i ekonomia zjedno­czą się znów z teologią, wzejdzie słońce optymizmu nad naszymi górami.


Ostatnio zmieniony przez Teresa dnia Pon 21:19, 14 Sie 2017, w całości zmieniany 1 raz
Zobacz profil autora
Teresa
Administrator


Dołączył: 07 Cze 2007
Posty: 32802 Przeczytał: 29 tematów

Skąd: z tej łez doliny
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Nie 21:48, 01 Lut 2009 Powrót do góry

21.

ZMARTWYCH­WSTANIEMY!

WIELKANOC JEST ARCYŚWIĘTEM CHRZEŚCIJAŃSTWA, jak była niegdyś arcyświętem Starego Zakonu. Obchodzić je będziecie uroczyście z pokolenia w pokolenie z wieczystą służbą Bożą (Wyjść 12, 14). Ten przed czterema tysiącami lat wydany rozkaz Boży nie ustaje ze Zmartwychwstaniem Pańskim, ale prze­ciwnie - wchodzi w pełnię praw.

Dniem Zmartwychwstania, dniem Pańskim stała się nasza niedziela, pierwszy dzień tygodnia, dzień ofi­cjalny służby Bożej.

Cóż oznacza Wielkanoc Starego i Nowego Zako­nu? Wolność! Tak, Wielkanoc to święto wolności ludu Bożego. Dzień wyjścia z niewoli i grobu. Śmierć poko­nana, okowy spadają; nowe życie nadpływa - wiosna dusz i ludów. To jest właściwa Wielkanoc.

Nie wystarczy jednakże, że kalendarz wskazuje Wielkanoc, że Kościół i natura ją obchodzą. Cóż po­może Wielkanoc w świątyni, na polu i w lesie, jeżeli dzwony wielkanocne nie biją w sercu twym i duszy?

Ewangelia mówi, że przy śmierci Chrystusa Pana ziemia drżała, groby się otworzyły, a umarli powstali. W duchu winniśmy to powtórzyć w każdą Wielkanoc. Niech śpiący się zbudzą, niech związani zrzucą pęta, niech umarli powstaną. Święta chrześcijańskie muszą być obchodzone w prawdzie. Jeśli nie są wiernym od­biciem nastroju wewnętrznego, trzeba je odrzucić, bo kłamałyby.

Wielkanoc więcej niż każde inne święto jest dniem wyzwolenia; wyzwolenia ze służalstwa i niewoli. Uprzy-tomnijmy sobie genezę tego święta.

Lud wybrany Izraelitów był 400 lat w Egipcie, w dia­sporze pogańskiej. Początek był znośny, później atoli zaczyna się okres nędzy na wygnaniu. Polityczno-narodowa nienawiść Egipcjan dopuszcza się barbarzyń­skiego okrucieństwa na żydowskiej „mniejszości". Izra­elici mają być za wszelką cenę wytępieni; gospodarczo, politycznie i na polu religijnym. Walka ta tępicielska nie oszczędza nawet kołysek niemowląt.

Na terenie pracy panuje terror i prześladowanie. Wolni stają się niewolnikami. Ale niewola rodzi często tchórzostwo. Sześćset tysięcy Izraelitów drży przed fa­raonem i jego namiestnikami. Buntują się nie przeciw ciemiężycielowi, lecz przeciw oswobodzicielowi, Mojżeszowi, bo jego postępowanie pełne energii spra­wia im pewne niewygody. Trudności, związane z mę­skim ruchem wolnościowym, zdają im się przykrzej-sze niż niewola.

Bóg może użyć gwałtu, aby z tego narodu niewol­ników uczynić naród mężów. Największą przeszkodą bowiem do zupełnego wyzwolenia nie są tyrani, lecz tchórze, którzy łańcuchów swoich nie chcą się pozbyć z obawy, aby przy tym paru kropel krwi nie utracili.

Ta pierwsza Wielkanoc - to uwolnienie Kościoła Starego Zakonu z niewoli faraońskiej, uwolnienie na­rodu całego, sprawione mocą Bożą, jest obrazem każde­go duchowego ruchu wolnościowego w historii Kościo­ła Nowego Testamentu.

Kościół żyje dzisiaj w Egipcie. Staliśmy się naro­dem niewolników. Nie jesteśmy panami, ale pachołka­mi. Robimy to, co nam każą władcy świata: protestan­ci, liberałowie, masoni, żydzi, socjaliści. Jesteśmy pa­chołkami w dziedzinie prasy, pachołkami w literatu­rze, pachołkami w szerokiej polityce, w sprawach ekonomicznych. Oni rozkazują - my słuchamy, czasem może szemrząc, ale słuchamy.

Nie można upiększać smutnego faktu, nie wolno oszukiwać siebie i swoich, że wszystko jest w porząd­ku, ponieważ chodzimy w niedzielę do Kościoła, speł­niamy jakieś uczynki miłości bliźniego lub urządzamy zebranie. To wszystko nic nie pomoże, nie zmieni fak­tu, że w życiu publicznym znaczymy strasznie mało. Katolicyzm żyje w Egipcie i jęczy pod jarzmem literac­kim, politycznym i socjalnym władców doby obecnej. Co gorsza, upadlająca polityka kompromisów odgry­wa milcząc rolę służalców jego królewskiej mości -ducha czasu.

Gdybyśmy się byli stali w Egipcie ludem mę­czenników! Nie byłoby to hańbą, ale zaszczytem. Ale myśmy się pogodzili z tym pogańskim status quo; więk­szość czuje się szczęśliwsza przy pełnych garnkach w Egipcie, niż przy przepiórkach i mannie w pustyni -na wolności. Duchowa zależność katolików od innych - mniejsza jak się nazywają - jest tak rozpowszech­niona, że często na tysiąc nie ma jednego osobnika , który nie uginałby karku przed jakimś bożyszczem.

Czas już wielki, żeby wyjść z Egiptu. Wstępem do tego niech będzie święte niezadowolenie! Czemuż ma być ciągle tak samo? Czemuż to, co jest dziś na dole, nie ma być jutro - po przejściu Morza Czerwonego -u góry? Czemuż boska polityka nie ma zrobić w parę dni tego, jak ongiś, po świętej nocy Paschy - do czego normalnie potrzeba kilkuwiekowej ewolucji. Czyż nie żyjemy w wieku nieograniczonych możliwości? I jeśli się nie wierzy, że polityką rządzi ślepy traf- wiara w to do dogmatów wprawdzie nie należy - to czyż ko­munizm nie jest ostateczną konsekwencją logiki, co rządziła historią świata, po której tylko Sąd Ostatecz­ny albo zwrot radykalny nastąpić może. Jednakowoż w jakimkolwiek kierunku sprawy pójdą, w końcu musi nastąpić zmartwychwstanie.

Oczywiście, wpierw musi się odbyć święto we­wnętrznego wyzwolenia. Wolność prawdziwa musi się zrodzić w sercu, w cichości. Zależy ona nie od głośnych frazesów, nie od zamachów politycznych. Jest ona dzie­łem religii, nie zaś dyplomacji albo jakichś organizacji. Największym oswobodzicielem wszystkich wieków jest Jezus Chrystus. Nie liberalizm albo socjalizm.

Na czym polega wyzwolenie człowieka? Chrystus nam to powiedział: Jeśli będziecie słuchali mowy Mo­jej, poznacie prawdę, a prawda was wyzwoli. Wtedy żydzi odpowiedzieli: Nigdyśmy nikomu nie służyli. Je­zus im odrzekł: Zaprawdę, zaprawdę powiadam wam: Każdy, który grzech czyni, jest niewolnikiem grzechu. Jeśli was Syn uwolni, wtedy naprawdę wolni będzie­cie. - Wolność na tym polega, żeby według własnego sądu czynić to, co należy.

Nieprzyjaciółmi wolności są: błąd, namiętność, przemoc. Błąd tak zaślepia człowieka, że nie widzi prawdy. Ślepy traci wolność. Namiętność ołowiem ob­ciąża skrzydła orła -woli. Człowiek namiętny nie jest wolny. - Przemoc nie ma wprawdzie władzy nad du­chem człowieka. Nie może zmusić do czynienia cze­goś, czego się nie chce. Ale od wieków tylko nieliczne jednostki mają odwagę męczeństwa, tj. odwagę pozy­tywnego oparcia się przemocy.

Któż więc ocali wolność? Uczyni to wiara; zwal­czając błędy, zdejmuje zasłonę z oczu wolności. Uczy­ni to religia, poskramiając dziką bestię namiętności. Uczyni to Kościół, potępiając wszelką niesprawiedli­wość i gwałt. Kościół jest bowiem matką wolności i ro­dzicielką wszelakiej prawdziwej, swobody. W miarę zaś wzrostu wpływów Kościoła na umysły upada tyrania z jednej, a służalstwo z drugiej strony.

Gdzież jest lekarstwo, którym można by uleczyć zranioną wolność? Konfesjonał jest tym lekarstwem. Spowiedź, o ile nie jest obrócona w komedię, sprawi nieskończenie więcej dla wolności niż wszelkie dema­gogie i sztuczki polityczne. Spowiedź święta - to ze­rwanie pęt i odwalenie kamieni grobowych. Zastano­wiwszy się, czym była pierwsza Wielkanoc żydowska i czym pierwsza chrześcijańska, poznamy, że była dniem wyzwolenia, bo była dniem Pańskim, dziełem Boga, Jego, łaski i działaniem Krwi Przenajświętszej. Dzisiaj w naszych środowiskach przeważająca więk­szość myśli osiągnąć coś tylko i jedynie środkami ludz­kimi, przyrodzonymi, zebraniami, gazetami. Nie prze­czymy, że są to środki, mające duże znaczenie. Wszak­że nie wolno ich doniosłości przeceniać. Wobec działania łaski, wobec Sakramentów św. i modlitwy są one znikomo małe.

Wielkanoc, dzień wyjścia z kraju niewolnictwa, po­zostanie na zawsze dniem Pana, tak w Starym, jak i No­wym Zakonie. Wielkanoc jest świętem ludzkiej słabo­ści, a wszechmocy Bożej.

Wielkanoc! Ach! kiedyż ona nadejdzie? Nadejdzie wtedy, gdy zdawać się będzie, że Kościół umarł i że złożony jest w grobie.


Ostatnio zmieniony przez Teresa dnia Pon 21:20, 14 Sie 2017, w całości zmieniany 1 raz
Zobacz profil autora
Teresa
Administrator


Dołączył: 07 Cze 2007
Posty: 32802 Przeczytał: 29 tematów

Skąd: z tej łez doliny
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Nie 22:06, 01 Lut 2009 Powrót do góry

22.

IDEAŁ

TĘSKNO NAM ZA GÓRAMI. CHCIELIBYŚMY odetchnąć powietrzem górskiem i spojrzeć z wyżyn na to, co rozpościera się pod nami. Co się dzieje w świecie materialnym, to samo dzieje się w świecie duchowym. Mimo wszelkich zdobyczy nauki i wiedzy widzimy, że jesteśmy karłami, i pcha nas coś ku wyżynom ludzkości, ku tym wielko­ściom, które jak szczyty alpejskie stoją ponad nami, niby drogowskazy na przeszłość, teraźniejszość i przy­szłość, u których stóp wytryskają źródła, użyźniające wieki. Niestety, obcy jesteśmy w tej alpejskiej krainie, znamy zaledwie nazwy jej szczytów. Dlatego też jeste­śmy tacy słabi i bezkrwiści. Trzeba nam wybiec w góry, ku wyżynom, ku naszym wielkościom.

W pałacu watykańskim 20 sierpnia 1914 r. umarł Pius X. W tej samej chwili igły magnesowe wszystkich umysłów, jak gdyby posłuszne jakiemuś prawu fizycz­nemu, skierowały się ku Rzymowi. Według geografii ducha bowiem Rzym jest centrum świata, centrum Rzymu jest pałac u stóp wzgórza Watykańskiego, cen­trum zaś Watykanu jest Ojciec Święty. Chcąc nie chcąc wszyscy w tę stronę oczy mają zwrócone, jedni z miło­ścią, inni z nienawiścią, jedni z zapałem lub skruszeni, inni zaś krnąbrni i zuchwali. Aż nadto widoczne to było przy śmierci Piusa X. Ludzie wszelkich kierunków i po­glądów podkreślali niezwykłą czystość życia Zmarłego.

Wszystko, cokolwiek napisano o osobistości tego ubogiego dziecka chłopskiego z Riese, było tylko pod­stawą do jego wielkiego znaczenia historycznego. Na szerokich, granitowych ciosach pokornego, prostego, słodkiego, arcyczystego charakteru tego wielkiego męża wznosi się monumentalnie postać wielkiego pa­pieża, wielkiego reformatora, ojca katolickiego odro­dzenia. Praca jego była jak owe roboty wiosenne; z twardym, ostrym lemieszem w jednej ręce, a złotem ziarnem życia w drugiej szedł ten wielki pracownik po ugorze i siał ziarno w bruzdy na nowe żniwo. Inni zwio­zą to żniwo do brogów. Ale pamiętajmy, że siewcą był ów dawny chłopczyna wiejski, Giuseppe Sarto z We­necji, Pius Wielki.

Papież - to nauczyciel narodów; Pius był nauczy­cielem, jasną pochodnią we mgle i nocy. Łatwo z po­mocą Pisma św. dowieść, że wszechświatowy urząd na­uczycielski papieża przez Boga jest ustanowiony. Dzi­siaj jest ten dowód taki jasny, że na jego poparcie na­wet Pisma św. nie potrzebujemy. Wszechświatowy urząd nauczycielski jest wszechświatową potrzebą. Chciałoby się powtórzyć za de Maistrem: gdyby papiestwo nie istniało, trzebaby je ustanowić. To postulat praktycznego rozsądku. Gdyby urząd papieski zniknął, wtedy stałoby się jakby zaćmienie słońca dla świata, zaczęłoby wątpić i zwalczać najprostsze prawdy.

Sądziliśmy, że żyjemy w świetle, że jasny dzień panuje na świecie, dzień oświecenia i kultury. Pospołu z francuskim ministrem Vivianim gasiliśmy światła nie­bieskie, a zapalaliśmy płomienie gazowe i żarówki elek­tryczne naszej kultury. Nie przypuszczaliśmy, że z chwi­lą, gdy się gasi światła niebieskie, a ludzkie zapala, zaczyna się noc. Teraz jest jakby pięć minut przed pół­nocą. Ludzkość wątpi o najprostszych prawdach pra­wa i moralności. Nie ma prawie myśli, co do której zga­dzałoby się dwóch nowoczesnych ludzi. Chwieją się nogi nasze, oczy ślepną, uszy głuchną. Może to nie­prawda? Czyż nie zatraciliśmy wszelkiej pewności sądu? Czyż nawet duchy przewodnie dzisiejszej ludz­kości nie popadają w chaos pojęć? Czyż nie są, jak ci wędrowcy w górach, otoczeni mgłą gęstą, że o parę kroków nie widzą i nie potrafią rozróżnić, czy to dro­ga, czy przepaść, chleb czy trucizna, światło czy ciem­ność, prawda czy fałsz? Pius X był odpowiedzią Opatrz­ności Bożej na niezliczone zagadnienia czasów obec­nych. Jasną, niewątpliwą odpowiedzią.

Pytania, którymi zasypywano Piusa X, były niezli­czone jak piasek morski; zagadnienia, tyczące filozo­fii, Pisma św., historii Kościoła, ascezy, prawa kościel­nego, polityki, działalności socjalnej, literatury. Ten zastęp pytań z wszystkich dziedzin wiedzy i działalno­ści ludzkiej dotyczył wszakże jedynie wielkiego zagad­nienia kulturalnego: jakie ostateczne stanowisko zabie­rze Kościół w stosunku do świata nowoczesnego, tego ustroju duchowego, który zowiemy modernizmem.

Różni prałaci i dyplomaci ostrożnie i płochliwie prześlizgiwali się obok tego delikatnego problemu, ry­zykowali bowiem swoją sławę naukową, popularność lub wiarę i łączność z Kościołem. Pius X uchwycił tę sprawę żelazną ręką. Miał odwagę właściwą tylko świę­tym, odwagę stania się człowiekiem, najmniej popu­larnym swego czasu. Historia nazwie go młotem mo­dernizmu, papieżem antymodernistycznym. Niezliczo­ne dekrety, przemowy, przede wszystkim zaś encykli­ka Pascendi mają ten kierunek.

Pius przeciwstawił nowoczesnemu „nie" katolickie „tak", frazesom - zasadę. Podkreślał w przeciwieństwie do subiektywizmu, krytycyzmu, agnostycyzmu i ewolucjonizmu absolutyzm i obowiązkowość wierzenia w prawdę boską, zawartą w Piśmie św. i tradycji. Przez jedenaście lat obwieszczał, że słońce prawdy, zawartej w Kościele Chrystusowym, nie może się kierować we­dług zegarków dzisiejszych profesorów i redaktorów, ale że wszystkie zegary świata, prywatne i publiczne, szkolne, wieżowe czy fabryczne muszą być regulowa­ne podług wiecznej, niezmiennej, wszystkich ludzi obowiązującej prawdy objawionej. A ta prawda za spra­wą Ducha Świętego nieomylnie przez Kościół katolicki jest głoszona.

Innymi słowy: Pius chciał, aby wszystkie zegary szły według czasu rzymskiego. Chciał, żeby praktyka szła za teorią, nie jak moderniści, którzy się domagali, aby teoria stosowała się do praktyki. Nieskażone, czyste zachowanie skarbu prawdy, otrzymanej przed wieka­mi - to cecha pontyfikatu Piusa.

Jasną jest rzeczą, że pontyfikat o tak boskiej nie-ugiętości względem ducha czasu nie znał żadnych ustępstw zasadniczych i dlatego też był pontyfikatem jednym z najobfitszych w konflikty. Zatargi te natury wewnątrzkościelnej lub politycznej przybierają czasem takie rozmiary, że Pius, głowa 300-milionowego państwa, czuł się po prostu osamotniony. Ale ani cała ar­mia krytyków, ani próby rządów, zmierzające do tego, by go nastraszyć, nie ugięły prostolinijnej i konsekwent­nej polityki papieża.

Nie dał się ugiąć, bo ugiąć nie można logiki. Pius zaś miał logikę wiary. Budziło to podziw u ludzi z boku stojących. Jules Payot pisał w r. 1910: W istocie jedno tylko można zarzucić Piusowi X, że jest wierzący. Jedy­ną jego zbrodnią jest, że wierzy w dogmaty, których naucza. Wierzy w boskość swego Kościoła i w absolutność prawdy. Pius X to żywa logika, to prawdziwie wiel­ki papież!

Oczywistą jest rzeczą, że antymodernistyczny pa­pież Pius X był nieubłaganym przeciwnikiem tzw. federalizmu wyznaniowego. W czystym zachowaniu wia­ry katolickiej widział najszczytniejsze zadanie swego życia i dlatego bezustannie ostrzegał o niebezpieczeń­stwie częstszego obcowania z osobami o niepewnych przekonaniach religijnych i o lekturze książek i gazet o zabarwieniu modernistycznym. Sprawę tę uważał za tak ważną, że specjalnym zakazem wzbronił czytania poważnych katolickich czasopism, jeśli te wykazywały choćby lekki nalot modernizmu. Tu wspomnieć trzeba potępienie ruchu młodzieży francuskiej „Sillonu"1 oraz wydanie sławnej encykliki Singulari ąuadam 2 o chrze­ścijańskich związkach zawodowych w Niemczech. Jak ważna jest dzisiaj sprawa międzywyznaniowości, do­wodzi fakt, że Pius X przekazał ją testamentem kardy­nałom i biskupom w allokucji na konsystorzu 27 maja 1914 r.

1 Nołre charge apostoliąue z 15.08.1910 r.

2 24.09.1912 r.; nie należy mylić z identycznie zatytułowaną mową konsystorialną bł. Piusa IX z 9.12.1854 r.


Chorągiew katolicka to nie towar przemytniczy, który trzeba ukrywać. Piusa X znamionuje nieustraszo­na, katolicka wierność wyznaniowa na wszystkich po­lach w świecie tchórzostwa i fałszywej mądrości!

Ojciec Święty jest najwyższym kapłanem ludzko­ści, a Pius był prawdziwym kapłanem; kapłanem przede wszystkim! Papież może być także politykiem, dyplo­matą, organizatorem, reformatorem społecznym, uczo­nym, artystą. Największymi wszakże papieżami są za­wsze ci, którzy byli przede wszystkim duszpasterza­mi. Takim właśnie był Pius X. Był i został zawsze pleba­nem. Dusze ludzkie były wszystkim dla niego. Był po­średnikiem spraw Bożych u ludzi, a spraw ludzkich u Boga. Wstępując na tron, powiedział: „Nie chcemy być i nie będziemy nikim innym jeno sługą Bożym. Sprawa Boża jest naszą sprawą, i siły nasze należą do niej; życie za nią gotowiśmy oddać".

Pius, będąc przede wszystkim kapłanem, należał do największych papieży-reformatorów. Program jego reformy - to Pawłowe instaurare omnia in Christo, od­nowić wszystko w Chrystusie, Pius, jak wszyscy refor­matorzy którzy nie są rewolucjonistami, zaczął refor­mę od siebie. Byt to charakter bez skazy, owiany gorą­cą miłością bliźniego, nacechowany prostotą iście apostolską, pełen pobożności dziecięcej. W Rzymie i Wenecji nazywano go il nostro Santo - nasz święty; Bóg potwierdził tę świętość przez liczne cuda, przez dziwne, nagłe uzdrowienia, o których wątpić nie moż­na, bo za wielu mają świadków.

Jako reformator Pius nie chciał ani słyszeć o pu­stym, zewnętrznym i tzw. masowym chrześcijaństwie.

Widział w tym tylko wypaczenie religii, fałszowanie rzeczy najświętszych. Nie mogły go zwieść paradne uroczystości i od paru dziesiątków lat modny frazes o nadzwyczajnym wzlocie ducha religijnego. Wiedział dobrze, że duch tylko daje życie prawdziwe i że duch ten nie dopisywał czasem przy pewnych obchodach z etykietą katolicką. Dla niego dusza tylko istniała, oso­ba tylko - nie dekoracja.

Przekonany o ważności nadzwyczajnych środków pomocniczych, nie pragnął wszakże zupełnie katolicy­zmu tzw. prasowego albo zrzeszeniowego, chciał tyl­ko katolicyzmu ze środkami łaski, które w skarbcu Ko­ścioła są zawarte. Odnowić wszystko w Chrystusie! Pomijam tutaj wszystko, co Pius X zrobił dla pod­niesienia nabożeństwa, dla wprowadzenia z powrotem dawnego śpiewu kościelnego, dla poparcia kaznodziej­stwa i nauki religii. Zatrzymuję się tylko przy obu de­kretach o Komunii św., które same wystarczają, żeby naszemu Ojcu Świętemu zapewnić miano wielkiego po wsze czasy papieża.

Istnieje teraz pewne nowoczesne niebezpieczeń­stwo religijne; katolicyzm bez środków łaski uświęca­jącej, katolicyzm, który chciałby zbawiać świat jedynie katolickimi słowami i dziełami. Kardynał Mermillod nazwał ten objaw I'heresie de l'oeuvre. Taki katolicyzm nie wie nic o tych tajemnych sokach, ożywiających ko­rzenie naszego życia chrześcijańskiego, które my na­zywamy łaską. Niebezpieczeństwo to nie liczy się ze słowami Ewangelii św.Jana (15,6): „Jeśliby kto we Mnie nie trwał, precz wyrzucon będzie jako latorośl i uschnie, i zbiorą ją i do ognia wrzucą i gorzeje". Dzisiejsze, nowoczesne wychowanie jest przede wszystkim naturalistyczne, pelagiańskie, wychowanie własnymi tylko siłami; nie wie ono nic, albo bardzo mało tylko o celu i życiu nadprzyrodzonym, o nadprzyrodzonym świetle i siłach i dlatego też nie przynosi ono owoców; rezultat jego - tylko pozór i blaga.

W tę sprawę wgląda Pius X jako prawdziwy znaw­ca ludzi. Pomaga ludzkości do odświeżenia krwi przez Chrystusa utajonego w Hostii św. Chrystus nie zadowa­la się tym, abyśmy Go znali i naśladowali; chce, abyśmy się z Nim łączyli, Ciało Jego pożywali i Krew Jego pili.

Chodzi o dało i duszę, o chleb ziemski i niebieski. Nowoczesna kwestia religijna jest w najgłębszym zna­czeniu problematem Chleba, problematem Komunii św. Ona tylko może zaradzić niedożywieniu religijnemu, religijnemu wyczerpaniu, osłabieniu i odrętwieniu.

Gdzie braknie tego Chleba niebieskiego, ludzie wy­sychają jak cienie. Głód wyziera z oczu dziecinnych. Młodzież omdlewa w bezsilności. - Więc i tu Pius po­mny na pierwsze czasy chrześcijaństwa, żąda Komunii św. dla dzieci i pragnie codziennej Komunii św. Chry­stus jest chlebem dla życia świata całego, nie dla Pale­styny tylko, ale dla całego okręgu ziemi, dla każdego wieku, dla każdej inteligencji, dla wszystkich narodów i wszystkich czasów! Tak nauczał Chrystus Pan, i Pius X ma zupełną słuszność, żądając tego.

Ojciec Święty jest pasterzem narodów, i Pius był prawdziwym pasterzem - był władcą. Twierdzono, że Pius X był pierwszym papieżem, który z całą stanow­czością wprowadził w życie dogmat o pełni władzy papieskiej nad wszystkimi Kościołami, pasterzami i wiernymi. Lecz to świadczy o słabej znajomości pra­wa kościelnego i historii Kościoła. Z chwilą bowiem, gdy Chrystus Pan w Cezarei Filipowej oddał Piotrowi władzę pasterską nad całą trzodą swoją, dogmat o peł­ni papieskiej władzy pasterskiej został jedną z pod­staw naszej wiary. Tak, prawda - Pius głęboko ujął pra­wa swego urzędu! Pius panował! Nie dlatego, że mu to satysfakcję sprawiało, ale dlatego, że wiedział, że to jego święty obowiązek - dzisiaj mało rządów zdaje sobie sprawę ze swojego obowiązku. Na najszczytniej­szym i najstarszym tronie zasiadał Pius pokorny, jak dziecko, wrogi wszelkiemu przepychowi. Miał prawo napisać w testamencie swoim: w ubóstwie się urodzi­łem, żyłem ubogo, ubogo umarłem. Grobowiec jego leży ukryty głęboko w podziemiach watykańskich.

Za dobrze znał Ewangelię, żeby nie wiedzieć, jak Pan Jezus w trzyletnim nauczaniu nacisk kładł na to, żeby zwalczać wszelkie ambicje ziemskie, wszelkie ubieganie się o godności duchowne, wszelkie wspina­nie się po drabinie hierarchicznej, wszelką chęć pano­wania. Chrystus żądał, aby była władza i duchowna i świecka zastępczynią władzy boskiej między ludźmi. Chrystus nie był anarchistą. Ale ponieważ ktoś jest namiestnikiem Bożym, nie będzie dlatego ani lepszym, ani większym w Królestwie niebieskim. O tej prawdzie Pius był głęboko przekonany. Był władcą bez próżnych ambicji władczych.

Pius panował. Najpierwszym powodem nieszczęść naszych jest publiczne odwracanie się od prawa, niekarność tłumu. Prawo - to życie społeczeństwa. Pius pragnął, żeby prawo kościelne stało się podwaliną no­wego życia kościelnego. On stał się ojcem nowej księ­gi praw kościelnych, bo wprowadził w czyn to, co przez wieki całe wydawało się niewykonalne. Pius, prawodawca! Oto nowy tytuł do nieśmiertelnej chwały dla niego.

Pius rządził. Tak, rządził nie tylko zakrystią, ale i światem. Pewien nowoczesny liberalizm, zatruwają­cy swymi miazmatami wiele głów katolickich, stara się zmniejszyć doniosłość papiestwa, jakoby istota jego na tym tylko polegała, że następca św. Piotra od czasu do czasu określi jakiś dogmat, i że posłuszeństwo względem niego tak daleko tylko sięga, jak jego nie­omylność. Tym sposobem musiałby się papież stać z biegiem czasu królem bez państwa, bo według tego mniemania religia pozornie nie ma nic wspólnego ani z polityką, ani z nauką, ani ze szkołą, ani z całym ży­ciem zewnętrznym świata.

Takie skurczone chrześcijaństwo zwalczał Pius aż do ostatniego tchnienia. Przez hasło „wszystko w Chry­stusie odnowić" głosił takie pojęcie kultury, które działa wspaniale, wielkodusznie, podniośle, ogarnia świat cały, ludzkość uszczęśliwia. Tylko ten piusowski program kul­tury, cały świat ogarniający, może zadowolić umysły my­ślące, bo wnosi jedność i sens w sprawy świata. Bez tej spójni kościelnego poglądu na świat, łączącej wszelką wiedzę, wszelkie poczynania i działania, cała kultura jest według słów Ryszarda Kralika szafą pełną starych gratów, z rozmaitymi szufladkami, między którymi brak łączności. Bez tego jednolitego pojęcia świata, które organicznie obejmuje także politykę, ekonomię świa­ta, naukę i sztukę - staje się świat domem wariatów, a historia ludzkości - bezsensem. Wszystkie czyny chrześcijanina, uczy Pius w encyklice, dobre czy złe, tzn. zgodne czy niezgodne z przyrodzonym i nadprzyrodzo­nym prawem, podlegają sądowi i wyrokowi Kościoła.

A więc nie minimum chrześcijaństwa w myśl liberalizmu, ale maksimum chrześcijaństwa w myśl Ewan­gelii o rozczynie kwasowym! Zupełne przesiąknięcie całkowitego życia ludzkiego, prywatnego, polityczne­go, kościelnego, państwowego, socjalnego, naukowe­go, artystycznego - aż wszystko będzie „kwasem roz-czynione"! Aż będzie jeden, Bóg na ziemi, jeden Chry-stus-Król, jedno chrześcijaństwo, jedna prawda, jedna sprawiedliwość, jedna miłość!

Ze względów wyznaniowych można nie zgadzać się na program kulturalny Piusa. Jednakże trzeba przy­znać, że z filozofów, artystów, przyjaciół ludzkości ni­gdy nikt nie pomyślał i nie powiedział nic więcej lo­gicznego, rozumniejszego, wspanialszego, piękniejsze­go i lepszego od ubogiego chłopca wiejskiego z Riese. On głosił maksimum chrześcijaństwa aż do zupełnego, duchowego opanowania świata! Nie naszą rzeczą jest dochodzić, jak dalekie postępy zrobiło odrodzenie chrześcijaństwa za Piusa X. Wielkość człowieka pole­ga na wielkości jego ideałów i jego woli, a nie na jego powodzeniu.

Ale jeszcze spójrzmy na jeden rys w obrazie Piu­sa X. Był on znawcą ludzkości. Nigdzie nie zna się ludz­kości tak dobrze, jak na wysokiej strażnicy pałacu wa­tykańskiego, zwłaszcza jeżeli strażnikiem przy grobie św. Piotra jest święty, a takim był Pius. Jego pojęcie o obecnym ustroju świata można nazwać: przez boski optymizm prześwietlonym pesymizmem, albo przez ludzki pesymizm stłumionym boskim optymizmem.

Wzmiankuje on w pierwszym okólniku: przeraża nas straszliwie obecne, ciężkie poniżenie plemienia ludzkiego. Wszystkim wiadomo, że społeczeństwo dzisiejsze przechodzi ciężką, zakorzenioną chorobę, jakiej nie znały dawne czasy. Ta choroba - to odstąpie­nie, rozłąka z Bogiem, najściślejszy sprzymierzeniec potępienia. Widok tego stanu rzeczy budzi obawę, jak gdyby to zepsucie serca było zwiastunem, może po­czątkiem już tego zła, którego oczekujemy u schyłku wieków.

To głębokie poznanie istotnego, duchowego poło­żenia świata i jego nieuniknionej kary Bożej tłumaczy ten obłok smutku, który ocieniał, zwłaszcza w ostat­nich latach życia, pełną ojcowskiej dobroci i miłości twarz Piusa. Pesymizm papieża sprawdził się i dalej sprawdzać się będzie.

Pius był jednakże pełen świętego boskiego opty­mizmu, przewidywał piękniejszą przyszłość. Pius IX wy­powiedział w r. 1854 z racji ogłoszenia dogmatu o Nie­pokalanym Poczęciu Najświętszej Maryi Panny myśl, że przez najpotężniejsze pośrednictwo Maryi wstąpi Kró­lestwo Boże w okres cudownego rozkwitu, a ziemia zażywać będzie pokoju, ukojenia i wolności.

W encyklice z lutego 1904 r. pisze Pius: Słyszę jak­by głos wewnętrzny, mówiący, że spełnią się teraz na­dzieje i oczekiwania, które nie bez racji przepełniały poprzednika naszego Piusa. I to tym więcej, że jak pokazuje doświadczenie, jest to prawem Opatrzności Boskiej, że tam Bóg najbliżej, gdzie niebezpieczeństwo największe. Mamy nadzieję, że wolno nam będzie za­wołać niezadługo: „złamał Bóg laskę bezbożnego. Spo­czywa i milczy ziemia, weseli się i raduje" (Iz 14, 7). -Pius jest nowym Mojżeszem, pełnym świętego, z Boga pochodzącego, radosnego optymizmu, któremu dane było przed śmiercią spojrzeć w krainę obiecaną lep­szych dni.

Pius X należy do tych ludzi, o których filozof nie­miecki powiedział: Gdy Bóg ześle myśliciela na naszą planetę, wtenczas wszystko jest w niebezpieczeństwie. To tak, jak kiedy pożar wybuchnie w wielkim mieście. Nikt nie wie, co właściwie jest jeszcze pewne i na czym skończy.

Tak stało się ze światem przy obiorze papieża 4 sierpnia 1903, kiedy ignis ardens, ogień gorejący z pro­roctwa o papieżach 1, wstąpił na stolicę Piotrową. Wszystko co siano i słoma, drżało przed nim. Wszyst­ko co fałsz i blichtr, nie śmiało patrzeć w jego jasne oczy. Lecz ludzie prawi, przyjaciele i przeciwnicy uznali go jednomyślnie wielkim, wielkim jako człowieka, wiel­kim jako papieża. Każdy nerw jego jestestwa wołał: Jestem katolikiem! Pius X to ideał pełnego, bezwzględ­nego, nieustraszonego i nadprzyrodzonego katolicyzmu.

1 Św. Malachiasz O'Morgair, arcybiskup Armagh w Irlandii (XII w.), był autorem znanego proroctwa dotyczącego kolejności papieży aż do „Piotra Rzymianina". W jego przepowiedni św. Piusowi X przypadło określenie ignis ardens, 'ogień gorejący'.


******************************

[i]Imprimatur - Poznań, dnia 16 września 1929 r.

(L S.) Kuria Arcybiskupia - x. Franciszek Ruciński, Wikariusz generalny

L. D. 9788/29 x. Witaszek, Notariusz Kurii Arcybiskupiej

[link widoczny dla zalogowanych]


Ostatnio zmieniony przez Teresa dnia Nie 10:00, 14 Sie 2022, w całości zmieniany 2 razy
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:      
Napisz nowy tematOdpowiedz do tematu


 Skocz do:   



Zobacz następny temat
Zobacz poprzedni temat
Możesz pisać nowe tematy
Możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2002 phpBB Group :: FI Theme :: Wszystkie czasy w strefie CET (Europa)